Na końcu kraju spotykają się dwa morza. Wyobrażałam sobie dwa stworzenia, dwie masy wody, które stają oko w oko. Zielona ściana naprzeciwko niebieskiej. Chłodniejsza w twarz z ciepłą. Zaplatają się w siebie jak palce dłoni, jak ja uwielbiam zaplątywać się w ciebie.
Do horyzontu rozciąga się nieskończona przestrzeń. Choć wiem, że po jednej stronie rzut beretem jest do Albanii, a po drugiej znacznie bliżej niż mój chwilowy dom jest Grecja, to morze wydaje się nieskończone. Jego wysokość granatowość.
„Najpiękniejsze rzeczy są za darmo” pomyślałam patrząc na pomarańczową żarzącą się kulę, która na horyzoncie nurkowała w miasto. Biała kościelna wieża wbija się w sam środek ognia. Wyżej ciągnęły się paski różnokolorowej waty cukrowej, a ponad nimi wielkie chmury jak pióropusz.
Zrobiłam kilka kroków i fala zalała moje stopy. Jeszcze kilka i poczułam wodę na łydkach.
Zanurzyłam się w zieloną przeźroczystość. Morze unosiło mnie łagodnie, objęło nogi, biodra i plecy, wpuściło do siebie moje ramiona. Płynęłam w stronę słońca. Woda była niespodziewanie ciepła i tak przejrzysta, że widziałam dalekie, ciemnozielone dno z połyskującymi muszlami.
Płynęłam powoli coraz dalej. Nie oglądałam się za siebie. Byłam sama. Osobna. Wiedziałam, że będę chciała opowiedzieć ci o morzu, o tej chwili, kiedy miałam gęsią skórkę, chociaż wypełniał mnie spokój i wiedziałam, że nie znajdę słów. Otworzę usta parę razy, a ty pogłaszczesz mnie po karku i spojrzysz ciepłym, zachęcającym wzrokiem pełnym miłości, ale nie powiem nic. Wtulę głowę w twoją szyję i ramię, zamknę oczy i opowiem wszystko twojej skórze.
[lato 2016]