Usłyszałam muzykę i tekst, melodię i słowa, wszystko naraz trafiło prosto do mojego środka i nie mogłam już przestać jej słyszeć. Przeleciał wielki motyl, a może to był tylko bardzo mały ptak, zaczęliśmy się oboje śmiać, spojrzałam na ciebie i już wiedziałam, że to koniec. „It’s finished” powtarzałam i patrzyłam ci w oczy, głaskałam cię po twarzy, tej pięknej twarzy, w której chciałabym utonąć i wiedziałam, że nie utonę, że to się nie stanie, że nigdy nie będę twoja, że nie pójdę za tobą gdziekolwiek, że zaraz wstanę, założę sweter i pójdę przed siebie, a ty będziesz po prostu kolejnym wspomnieniem. Wcale nie chciało mi się płakać, zaskakująco nie chciało mi się płakać, może dlatego, że wypłakałam już wszystko, wczoraj, dzień wcześniej, rok wcześniej, dwa lata wcześniej, całe życie wcześniej pozbyłam się już wszystkiego co związywało mój żołądek w supeł i nie pozwalało mi oddychać. Przybiegł piaskowy chudy pies, ten sam, co zawsze rano, tak samo jak zawsze spojrzał tęsknie w stronę w moich drzwi. Nie zmieniło się nic. Świat był taki sam, było tak samo gorąco, hałas tak samo dobiegał z ulicy.
Słońce było już nisko i bezlitośnie pokazywało każdy śmieć w moim ogrodzie, a może raczej na moim podwórku, bo jak inaczej nazwać ten kawałek wypalonej ziemi z kępkami trawy po prawej stronie. Moje włosy pachniały ziołowym szamponem, schowałam w nie nos i oddychałam głęboko, jakbym chciała wypełnić się tym zapachem po pięty. Gęsia skórka obiegła moje plecy i uda, zrobiło się chłodno. Czułam w ustach smak kawy i chciałam więcej, gęstej mocnej kawy z Sycylii, jakiej tutaj nie ma. Nie szkodzi, mam siebie. Ja jestem i to się nie zmienia. Na końcu świata znalazłam swój początek.
[styczeń 2019]