Szaroróżowe niebo otulało mnie jak wata, jak piana w ciepłej wannie, jak świeża pościel na sznurze. Zanurzyłam w nim twarz. Rozciągało się przede mną, niby z okna, ale to nie miało znaczenia, bo wiedziałam, że jest na wyciągnięcie ręki, na odległość od serca do ust. Srebrny półksiężyc z każdą minutą stawał się coraz wyraźniejszy, od przeźroczystego cienia do świecącej obręczy. Było cicho. Wiedziałam, że to ostatni wieczór tego lata, że jutro będzie już zimno. Wiedziałam, że gdzieś jesteś i wciąż pachniesz tak samo.
Zrobiłam kilka kroków, trawa była chłodna od rosy, ale czułam pod spodem nagrzaną słońcem ziemię. Wydawało mi się, że rosnę, z każdą mikrosekundą jestem coraz wyższa i smuklejsza, jakbym za długo przyglądała się sosnom dookoła. Moje ciało stało się jak miękka sprężyna, jak świeża gałąź na wiosnę. Odwróciłam się, a wtedy gwiazdy zaczęły spadać. Nawet nie po kolei, tylko wszystkie naraz, stałam pod prysznicem z gwiazd. Leciały jak szalone, ale na niebie ich wcale nie ubywało, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że jest ich coraz więcej, na miejsce każdej, która spadła wyrosły dwie nowe. Zawiał wiatr, otuliłam się swetrem, uspokoiłam gęsią skórkę. A co, jeśli nie muszę już nigdzie iść?
[październik 2018]