Rzeka była zimna. Zimniejsza niż wczoraj. Zanurzyłam tylko podeszwy stóp i palce, do wysokości pieprzyka. Chciałam wejść i nie chciałam. Chciałam zanurzyć dłoń i napić się wody, ale kamienie były śliskie, a w rękach miałam plecak, koc i koszyk z jedzeniem. Nikt nie powiedział, że przeprawianie się przez rzekę jest łatwe. Zrobiłam krok dalej, właściwie przesunęłam stopę do przodu, po śliskim kamieniu. Szłam tak posuwając się do przodu, kamienie w rzece jak ruchomy chodnik na lotnisku. Słońce było jeszcze nisko, było wcześniej, zaświeciło mi między drzewami prosto w oczy. Chciałam zasłonić się dłonią, ale w rękach miałam torbę, namiot i ciepły sweter. Stanęłam na chwilę, nurt płynął między moimi kostkami, wcale nie chciał sięgać wyżej. Rzeka pozwalała mi iść.
Przez chwilę zapomniałam gdzie jestem, czy to Beskidy, Albania, a może Pireneje? Jak daleko jest stąd do domu i kim jestem? Znów ogarnęła mnie chęć żeby zostawić wszystko na tamtym brzegu rzeki i iść przed siebie, tak długo aż będę kimś innym. Ale wiedziałam, że to nic nie da, wszyscy mądrzy ludzie mówią, że uciekanie nic nie daje. Że nie da się uciec, że zawsze spotkam siebie, że ten kamień pod moją stopą i tak mnie rozpozna. Nawet jeśli kupię bilet do najdalszej Azji to i tak znajdę tam siebie samą. Ale teraz jestem. Rzeka. Słońce. Kamienie. Idę.
[lato 2017]