Schodzę w dół. Schody są ciemne, kręte nie widzę prawie nic, tylko tyle co do najbliższego zakrętu. Nie wiem co jest za nim, jak długo jeszcze będę musiała iść, jak daleko jest do celu. Nie wiem kiedy schody się skończą, nie wiem co mnie czeka na dole. Idę już bardzo długo, wydaje mi się, że spędziłam w tej wieży wieki. Co jakiś czas mija malutkie okienko, mur jak tak gruby, że jest bardziej jak szczelina niż jak okno. Szczelina w ciemności, w schodach, szczelina w schodzeniu, szczelina w moim nie wiem. Chłonę powietrze, wystawiam twarz na wiatr, przebiega po całej mojej głowie, cebulki włosów stają dęba. Chcę jeszcze. Wiem, że gdyby się dało, wyskoczyłabym przez tą szczelinę. Ale się nie da. Jest za mała, za wąska, za szczeliniasta, nie służy do wyskakiwania, służy do oddychania kiedy idziesz. Nie wiem kto wcześniej szedł po tych schodach, mimo że wiem że ktoś szedł na pewno. Nie jestem pierwsza dla tej ciemności, ta ciemność i te schody dobrze znają czyją obecność. Ale teraz, mimo że wiem, że to nie tylko ja, wydaje mi się, że jestem jedyna, że nikt wcześniej nie doświadczył tej krętości. Nikogo nie ma, nikt nie poda mi ręki, nie zaświeci latarki.
Nie ma gdzie usiąść, nie da się odpocząć, schody są za wąskie, krętość korytarza nie pozwala nawet na oparcie pleców. Nie pamiętam już nawet w jakim jestem kraju, wiem tylko że obcym, że do domu jest bardzo daleko. Nie boję się, tylko mi niewygodnie. Wiem też, że to co zastanę na dole może być szalenie rozczarowujące, bo może pada deszcz i jest błoto, w każdym razie nie ma tam pełnego słońca, krystalicznego morza, nie ma tam pikniku ani nikogo kto stoi z otwartymi ramionami.
Nie boję się. Tylko mi niewygodnie.
[lato 2017]