Czytam Olive Kittridge i na zdanie „ktoś przesuwa fotel po podłodze salonu i oprócz stłumionego śmiechu i rozmów napływa stamtąd zapach kawy oraz silna woń pieczonego ciasta, tak samo pachniało kiedyś na ulicy przy piekarni Nissena” przypomina mi się wieczór, kiedy o zachodzie słońca wracałam przez Tel Aviv do mieszkania Ewy na dachu kamienicy. W zapadającym zmroku rozświetlone wnętrza były wyraźne i bez trudu mogłam zaglądać w okna i otwarte na ulice drzwi. Pamiętam, że zaskoczyła mnie różnorodność miejsc: synagoga obok pralni, małego warzywnika i piekarni, a pomiędzy powciskane prywatne mieszkania i zakłady szewskie i krawieckie. Zapach chleba i ciasta czułam na długo zanim minęłam ciepłe wnętrze piekarni i na wiele przecznic potem. Naprzeciwko synagogi w której zbierali się wierni, obdarci chłopcy grali w nogę, coraz mniej było widać szarą piłkę w chmarze kurzu, aż w końcu znikła zupełnie po zachodzie słońca, ale dalej z krzykiem starali się trafić do bramki. To dziwne, ale w tej mieszance arabów, żydów zewsząd, Rosjan i Izraelczyk czułam się u siebie. Tak jakby moje ciało wiedziało, że pochodzi stad, że ta ziemia nie jest obca. W piekarni kupiłam coś pomiędzy bajglem, bułką a małym chlebkiem i szlam i jadłam i było mi tak zwyczajnie dobrze.