„Trochę dystansu” – dwa słowa, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Te słowa pisze troll internetowy, który właśnie obraził ci matkę, wyśmiał twoje wartości i poczynił sugestie dotyczące twojego życia erotycznego. „Trochę dystansu” to chytry wybieg, który ma wytrącić ci z ręki oręż, kiedy ktoś cię obraża. Ale to przede wszystkim fatalna rada. Oto w co wierzę: dobre życie nie jest pełne dystansu, ale pełne ognia. To życie, w którym coś czuję, w coś wierzę, na czymś mi zależy. I takie jest też dobre pisanie.
Od czasu do czasu zdarza mi się czytać tekst, w którym formalnie wszystko się zgadza. Zdania są okrągłe, poprawne, dobrze ułożone. Fabuła się klei.
Autor miał dystans – całe oceany dystansu – i ten dystans czuję również ja. Czasami też zdarza mi się czytać tekst, w którym gdzieś w głębi czai się ogień, emocje, ale wszystko to przykryte jest ogromną warstwą słów albo dowcipów, za którymi autor próbuje się schować. Dystans. Znam to, bo sama tak miałam. Kiedy zaczynałam pisać, to z jednej strony chciałam opowiadać o tym, co dla mnie ważne, ale z drugiej towarzyszyło mi poczucie okropnego wstydu. „Pretensjonalne” – mruczałam sobie pod nosem, kiedy udało mi się przemycić do tekstu coś osobistego – „to strasznie pretensjonalne”. No więc wycinałam tę „pretensjonalność” albo nadawałam mojemu pisaniu ironiczny ton, za którym się chowałam. Kiedyś w akcie desperacji próbowałam nawet pisać w obcym języku, byle tylko choć trochę oddalić się od tego, co chciałam przekazać. Dystans. Zawsze dystans.
To były złe teksty. To były teksty o niczym.
Problem w tym, że nie da się emocjonalnie przeczołgać czytelnika, jeśli najpierw nie przeczołga się emocjonalnie samego siebie. W pewnym momencie zrozumiałam, że jeśli chcę napisać coś wartościowego, to muszę zerwać plasterek dystansu. Muszę wejść w emocje bohaterów, przeżyć ich wstyd, niechęć, strach, a potem dokładnie to opisać. I ten wstyd, ta niechęć, ten strach – one są moje.
Potem jest taki czas, kiedy biorę głęboki oddech i w lateksowych rękawiczkach, ze skalpelem w ręku, oczyszczam tekst. Przycinam zdania, dobieram słowa, tu coś dodam, tam wyrzucę. To chłodna, rzemieślnicza praca. Ale najpierw jest ogień. Najpierw są bebechy. Zero dystansu. I muszę być bardzo, bardzo ostrożna, żeby oczyszczając tekst, tych bebechów nie usunąć. O nie. Chodzi o to, żeby najpierw je wyciągnąć, a potem ułożyć z nich starannie przemyślaną kompozycję. Elizabeth Gilbert powiedziała kiedyś, że dobra książka jest wtedy, kiedy trochę się wstydzisz. Kiedy odsłaniasz się odrobinę za dużo. To nie jest łatwe. Kiedy nie ma się przed sobą tarczy dystansu, to nie ma się też niczego, co łagodzi ciosy. Ale tylko bez dystansu mogę napisać coś, w czym czytelnik mnie widzi. I tylko wtedy mogę go naprawdę poruszyć.
Marta Marecka, Trenerka Pisania
Bardzo, bardzo się z tym zgadzam! Dobre pisanie, każda dobra sztuka, musi mieć w sobie ogień, coś prawdziwego. Tak jak życie, bo przez dystans tracimy radość, tracimy w ogóle chęć, by działać, by się starać. No tylko życie i pisanie z pasją wymaga pewnej odwagi, która mam wrażenie trochę w naszych czasach kuleje – być może dlatego, że jest tyle łatwych opcji, które tak naprawdę nie rozwiązują niczego. Takie mam marzenie, że właśnie sztuka może pomóc chociaż trochę temu przeciwdziałać. Pokazywać ludziom, że warto się postarać, że warto czuć… Dziękuję xx