
Czytanie jest dla mnie jak sen, jak jedzenie, dobre spotkanie z przyjaciółmi – niesamowicie karmiące, otwierające mi klapki w głowie, dające radość i zwykłą rozrywkę. Uwielbiam czytać i jestem przyzwyczajona do tego, że czytam w każdej wolnej chwili, po prostu mam ze sobą książkę, więc w tej chwili, kiedy wiele osób sięga po telefon, w tramwaju, kiedy czekamy, przy samotnym posiłku, kiedy po prostu kładę się na chwilę na kanapie, wtedy zamykam oczy i odpoczywam albo czytam właśnie. Książka zamiast smartfona!
No dobra, dość ględzenia, teraz o tym co ostatnio trafiło w moje ręce. Będzie długo, uprzedzam, ale mam nadzieję, że masz czas, w końcu trwa świąteczna przerwa!
Hesse „Siddharta”. Od razu mówię, ża nie spodoba się każdemu. Raz, że temat: życie i wędrówka Hindusa, który w poszukiwaniu duchowego oświecenia przemierza Indie, nie dla każdego jest pociągający, dwa, że to stara książka (wydana w 1922 roku, Hesse był w Indiach w 1911), co bardzo czuć w języku i może być męczące w czytaniu. Tylko dla fanów staroci, zainteresowanych rozwojem duchowym, ale mających cierpliwość do wyłuskiwania przekazu z powieści. Tak, bo to powieść wbrew pozorom, z racji archaicznego stylu czyta się trochę jak przypowieść. Słyszałam o tej książce wiele, ale wcale nie uważam, że jest jakaś mega niesamowita. Kilka razy ją odkładałam i niespecjalnie chciało mi się do niej wracać, wyobrażam sobie, że wiele osób przez nią nie przebrnie. Może przeczytałam ją trochę za późno, może pięć lat temu to by było dla mnie coś więcej. I zaraz piorun mnie trzaśnie za takie słowa o Hesse!
Agnieszka Maciąg „Rozmaryn i róże” i „Pełnia życia”. Tak, to nie przypadek i specjalnie piszę o Agnieszce Maciąg zaraz po „Siddharcie”, żeby Ci pokazać jak niesamowicie różne rzeczy można czytać. W jakimś sensie (teraz mnie trzaska piorun numer dwa), Maciąg i Hesse piszą dokładnie o tym samym. O tym jak odnaleźć pełnię, jak czuć spokój, jak znaleźć (w sobie) miłość i szczęście. Mogliby sobie pogadać przy masala chai, czyli indyjskiej herbatce z przyprawami o rozwoju duchowym i zdrowym życiu. Książki Agnieszki są oczywiście bardzo współczesne, ale nadal są dla poszukiwaczy. Choć Agnieszka pisze o ważnych sprawach w tak miękki sposób, że myślę, że przekonałaby nawet najbardziej zatwardziałego górnika z Zagłębia, żeby porzucił schabowego na rzecz wegańskiej potrawki i rano puścił sobie mantry. „Rozmaryn i róże” to opowieść o wakacyjnej podróży na południe Europy, a „Pełnia życia” osobista historia drogi życiowej autorki, ale treści są podobne: masa małych elementów o codzienności Agnieszki, a tym samym wskazówek jak sprawić, żeby życie było przyjemniejsze, spokojniejsze i pełniejsze. Obie połknęłam w dwa kolejne popołudnia. Jeśli czyta się je w papierze to mają jeszcze zaletę estetyczną – ładnie wydane, z bardzo pięknymi zdjęciami.
Marta Abramowicz „Zakonnice odchodzą po cichu”. Teraz z grubej rury, bo to gruby temat. Reportaż o kobietach, które odeszły z zakonu. Można by się czepiać konstrukcji i trochę niedociągnięć redaktorskich, ale nie warto, bo treści poruszane przez Abramowicz są po prostu zbyt ważne na czepialstwo. Przez dobry tydzień chodziłam pod ogromnym wrażeniem tego reportażu opowiadając każdej napotkanej osobie „a wiesz, że….”, bo to opowieść o świecie, o którym większość z nas nie ma zielonego pojęcia. Otwiera klapki w mózgu i oczy na świat.
Weronika Gogola „Po trochu”. Powieść o dzieciństwie na wsi, bardzo zgrabnie napisana, wciągająca, z bardzo współczesnym językiem, mimo że tematy retro, co jest ciekawym połączeniem. Zdaje się, że teraz jest moda na książki o tej tematyce, czytałam Annę Cieplak, trochę podobna, ale Gogola jest znacznie bardziej nostalgiczna i chyba lepiej napisana. Ciekawe, warto, tym bardziej, że fajnie jest wspierać polskie debiuty!
Wojciech Jagielski „Na wschód od zachodu”. Powiem tak: nie będę obiektywna, bo uwielbiam Jagielskiego. Szczególnie odkąd porzucił życie korespondenta PAP-u i zaczął pisać bardziej literacko. Do tej książki mam osobisty stosunek i dlatego przeczytałam ją drugi raz, z taką samą przyjemnością jak pierwszy. Bardzo wciągająca opowieść o Indiach i kilku osobach, które postanowiły zostać tu na zawsze. Prawdziwe historie, miejsca, wydarzenia opowiedziane w pięknej literackiej formie. Uwielbiam całość, ale początek, pierwszy akapit mogłabym czytać setki razy.
Elizabeth Strout „To, co możliwe” i „Trwaj przy mnie”. Mam nadzieję, że Elizabeth Strout nie trzeba Ci przedstawiać. W ciągu ostatnich paru lat było o niej głośno, dostała parę nagród, a jej powieści to po prostu kawał dobrego pisania. Wszystkie łączy miejsce akcji i historie „zwykłych ludzi w małych miasteczkach”. Ja mogę czytać Strout zawsze i wszędzie, choć nie wszystkie powieści podobają mi się tak samo. Z dwóch, które przeczytałam ostatnio, wrażenie zrobiła na mnie (i tym samym stała się moją ulubioną wśród książek pisarki), „Trwaj przy mnie”, której nie chciałam odłożyć ani na moment i jednocześnie rozkoszowałam się każdym zdaniem. To rzadkie połączenie, więc jeśli masz ochotę przeczytać dobrą obyczajową powieść, to koniecznie po nią sięgnij. „To, co możliwe” też jest dobre, ale już bez szalu. Ach i od Strout na pewno można uczyć się pisania, mam na myśli, że jej książki świetnie się nadają do czytania analitycznego.
Brene Brown „Dary niedoskonałości”. Wiem, że wszyscy uwielbiają Brene Brown. Od dawna chciałam coś jej przeczytać, może sięgnęłam po nie najlepszą książkę? Nie wiem, ale rozczarowałam się. Kilka ciekawych tez, zaznaczyłam sobie może dwa fragmenty, a oprócz tego skończyłam z ulgą. Ot, zwykły poradnik jak sobie radzić samemu ze sobą. Jeśli lubisz i czujesz, że potrzebujesz, może to coś dla Ciebie, w przeciwnym razie wybierz coś innego. A jeśli czytałaś/łeś inne książki Brown i chcesz mi coś polecić, to chętnie się dowiem.
Szczepan Twardoch „Królestwo”. Zaczynam już czwarty raz opis tej książki i nie wiem co napisać. Pozwól mi po prostu zanotować parę słów, bo w przypadku tej powieści troszkę odbiera mi mowę. Literatura pełną gębą. Mało kto w Polsce pisze teraz naprawdę literaturę. Powieść, której nie da się zapomnieć. Mistrzostwo konstrukcji i języka. Każdy element jest na swoim miejscu. Bardzo trudny temat, więc czytasz i wbija Cię w ziemię, ale jednocześnie czytasz i nie możesz przestać, bo to jest tak niesamowicie dobrze zrobione. Marzę o chwili, kiedy zamiast masy staroci o wojnie w szkole będziemy czytać Twardocha. Nigdy tyle nie dowiedziałam się o tym jak wyglądał świat, Warszawa tuż po wojnie i w trakcie. Jeśli „Królestwo” nie wejdzie do kanonu lektur, to przysięgam, zostanę ministrem, żeby to zmienić.
George Saunders „Lincoln w Bardo”. Wszyscy się zachwycali, krytycy piali z zachwytów, jesienią był niesamowity boom na tą powieść i jeśli o niej nie słyszałeś/łaś to nie wiem czy gratulować Ci izolacji od mediów czy martwić się, że nie wiesz co piszczy na książkowym rynku. No właśnie… ja wcale nie piszczałam, a jeśli, to na pewno nie z zachwytu, może trochę popiskiwałam z rozczarowania. Bo mi się nie podobało. Bach, piorun numer cztery leci w moją stronę! Dziś zginę. Przeczytałam połowę, zmuszając się. Dla mnie to zdecydowanie przerost formy nad treścią. Coś w stylu „co by tu wykombinować, żeby było bardzo oryginalnie”. No i jest oryginalnie, tylko co z tego, skoro dla mnie nudno. Nic mi ta powieść (czy dramat? czy poemat? nikt nie wiem, wszyscy piszczą, że to takie przekraczanie gatunków) nie dała, ani chwili emocji, ani momentu przyjemności, wzruszenia, śmiechu, żadnej wiedzy. Dla mnie to wydmuszka.
Laetitia Colombani „Warkocz”. Fajne czytadło na popołudnie. Krótka powieść, a właściwie trzy dłuższe opowiadania splecione ze sobą delikatnie jednym motywem – warkocza. Trochę jak Ferrannte, bo w czasie teraźniejszym i bardzo skupione na plastycznej akcji. Dobrze zrobione, gładkie i poruszające opowieści o trzech kobietach, które znajdują w sobie siłę, żeby przezwyciężyć trudności. Takie trochę girl power w wersji soft. Kto lubi obyczajówki – czytajcie!
Don Miguel Ruiz „Cztery umowy”. No i hit na koniec, choć wcale nie literacki i wcale nie nadający się do uczenia pisania. Jeśli ktoś by szukał książki rozwojowej i chciałby przeczytać jedną, to zdecydowanie wskazałabym ten tytuł. Krótki poradnik o czterech zasadach do stosowania w życiu, stosuję od 6 dni i choć to wcale nie jest łatwe, to widzę jaką robi kolosalną różnicę w postrzeganiu siebie, innych i rzeczywistości. Jeśli kręci Cię podróż w głąb siebie to nie wahaj się ani chwili!
Uff, to był kawał tekstu! Jeśli znasz którąś z tych książek, chcesz się ze mną podzielić tym, co myślisz albo polecić mi coś innego do czytania – będzie mi miło dostać od Ciebie odpowiedź!