czytelnia

BÓG LITERATURY na podstawie wywiadów z Michelem Faberem – Joanna Nałęcz

 

Sama pewnie nigdy nie wpadłabym na to, żeby napisać artykuł na podstawie wywiadu z kimkolwiek – zabrałam się za to, niezbyt chętnie, tylko dlatego, że takie dostałyśmy zadanie domowe w Szkole Trenerów Pisania Marii Kuli. Zabrałam się i wsiąkłam totalnie już na etapie przygotowań, bo na fali świeżej jak wiosna fascynacji „Szkarłatnym płatkiem i białym” postanowiłam dowiedzieć się przy okazji czegoś więcej o Michelu Faberze. 

Po pierwsze dowiedziałam się więc, jak poprawnie należy wymawiać jego imię i nazwisko, i że to pierwsze z francuska, a to drugie z angielska (czyli dokładnie na odwrót w stosunku do tego, jak robiłam to do tej pory). A potem zaczęłam na dobre czytać, słuchać, oglądać… Cóż, okazało się, że nie potrafię poprzestać na jednej rozmowie. Ze świata Fabera wyłoniłam się po dwóch dniach z dziwnym wrażeniem, że to ktoś, kogo dobrze znam. Bo Faber mówi o sobie i swoim życiu bardzo szczerze i ujmująco bezpretensjonalnie. Tak po prostu. Planowałam, że zrobię ze wszystkiego notatki, ale szybko porzuciłam ten zamiar, pozwalając wchłonąć się temu światu całkowicie – tak samo jak wcześniej pozwoliłam, by wchłonął mnie świat „Płatka…”. 

Życie Fabera, w które nagle wkroczyłam, okazało się z jednej strony fascynująco egzotyczne, a z drugiej – krzepiąco zwyczajne i pełne problemów znanych znam wszystkim z autopsji, takich jak np. chroniczny brak kasy. Najpierw jednak egzotyka. Młody Michel był zaciekłym feministą, nie znosił mężczyzn i chodził w kolorowych, powiewnych haremkach. Takie rzeczy tylko  w Australii, via, oczywiście, Holandia.  Nieudane pierwsze małżeństwo, druga żona, emigracja z Australii, w której Faber – jeszcze niezupełnie pisarz – cierpiał na dokuczliwe migreny związane z nadmiarem światła słonecznego, do Szkocji, gdzie nadmiar słońca już mu nie groził. Pracował tam za to w domu opieki dla starszych osób, do którego najpierw dojeżdżał 15 mil na rowerze, często wśród śnieżnej zamieci, a potem, kiedy nie był już w stanie tego wytrzymać, taksówkami, co oczywiście pochłaniało lwią część jego zarobków… To właśnie wtedy jego żona, ta druga i już na zawsze, Eva, wpadła na pomysł, żeby zajął się pisaniem „na poważnie”, co jak wiemy, było pomysłem bardzo dobrym. Faber pisał wprawdzie „od zawsze”, a w każdym razie od wczesnej młodości, ale to właśnie wtedy nadszedł jego czas. Pierwsze ukazały się opowiadania (w pewnej krótkiej rozmowie na YT Faber gorąco namawia do czytania opowiadań i mówi, że nie pojmuje dlaczego tylu ludzi nie chce ich czytać. „Czytelnikom, którzy domagali się kontynuacji „Płatka…” mówiłem, że jest taki zbiór opowiadań, w którym występują ci sami bohaterowie” – mówi w pewnej chwili – „ale jak tylko wypowiadałem słowo „opowiadania” ich wzrok stawał się szkliście nieobecny”). No cóż, ja akurat mogłabym mu wyjaśnić sąd bierze się niechęć do opowiadań. A historia samego „Szkarłatnego płatka…” Więc było  tak: Faber zaczął go pisać w wieku 19 lat. Jakąś dekadę później, już po debiucie, wrócił do tej książki i tak naprawdę napisał ją od nowa. Klimat literacki nie sprzyjał wtedy jeszcze epickim neo-wiktoriańskim powieściom, jak widać jednak „Płatek…” był książką, którą Faber bardzo chciał napisać (ja czułam to od chwili, kiedy przeczytałam pierwsze zdanie). On sam opowiada o niej tak: „Jeśli powieść naprawdę ma być osadzona w przeszłości, jeśli naprawdę ma przywrócić przeszłość do życia, to ta przeszłość na pewno będzie dl nas szokująca i obca, bo my nie jesteśmy już tamtymi ludźmi, a świat nie jest już tamtym światem. Ryzyko związane z powieściami historycznymi polega na tym, że zwykle pokazują czytelnikowi coś w rodzaju parku tematycznego, w którym wszyscy są ładnie ubrani, gdzieś w tle przejeżdża dyliżans, i tak dalej, i wszystko przypomina jakiś wiktoriański disneyland. A przecież gdyby ktoś naprawdę wylądował nagle w samym środku roku 1875, nie znając nikogo, nie mając żadnych kontaktów, żadnych sposobów na przetrwanie, czułby, że wpadł w niezłe gówno. Ta powieść stara się wywołać u czytelnika taki właśnie stan, a potem, krok po kroku, pokazać mu, jak się poruszać w tamtej rzeczywistości, tamtym społeczeństwie. To właśnie starałem się osiągnąć, decydując się na taki sposób narracji.” 

Wszystkie wywiady z Faberem są smutne, takim pięknym smutkiem, bo we wszystkich wiele mówi o żonie. Eva, nauczycielka, ale także fotografka, malarka, pisarka i „nieustraszony krytyk” twórczości męża (to jej zawdzięczany zakończenie „Płatka…” – Faber próbował uśmiercić Sugar w jakiś okropny sposób, ale ta dzielna kobieta nie dopuściła do tego) była też jego łączniczką z tą prawdziwą prozą życia. Zmarła po długiej chorobie, w czasie której Faber pracował nad swoją ostatnią książką, „Księgą dziwnych nowych rzeczy”. Sytuacja w domu, poprawy i pogorszenia stanu zdrowia Evy, rozmowy z nią, z których każda była po części pożegnaniem, a także jej uwagi – bo zawsze była pierwszą recenzentką książek Fabera – wszystko to miało wpływ na ostateczny kształt książki. Po jej śmierci Faber napisał i wydał tom poezji zatytułowany „Undying: A Love Story”. Wiersze, w których, jak mówi, nie cofał się przed sprawami, które na ogół wolimy omijać wzrokiem, są boleśnie przejmujące, pełne jednocześnie czułości i odrazy, przesyconego miłością smutku i drastycznych szczegółów choroby pokazanych w upiornym technikolorze. Kiedy czyta je sam Faber, te wiersze po prostu miażdżą – bolą, drapią i nie dają o sobie zapomnieć. Ale najmocniej ścisnęła mnie za gardło jego odpowiedź na pytanie, czy planuje kolejną książkę. Nie, nie planuje. Jeszcze zanim u Eve zdiagnozowano nowotwór postanowił, że „Księga…” będzie jego ostatnią powieścią. Chciał rzucić pisanie, by zastąpić żonę w realnym życiu, które to ona dotąd organizowała dla niego, i dać jej czas na własną twórczość – niestety, nie zostało jej tego czasu wiele. Teraz Faber pracuje nad jej opowiadaniami, które zamierza wydać, a potem…

Potem napisze wspomnienia o niej, wspomnienia nieprzeznaczone do druku. „Dla mnie, dla jej dzieci, a potem wnuków, jeśli się pojawią”. Właśnie te słowa z tych wszystkich wywiadów zapamiętałam najwyraźniej. 

A więc naprawdę warto, pomyślałam, warto pisać dla siebie czy dla kilku tylko osób, i wiedzą o tym nawet tak uznani pisarze jak Michel Faber – a może oni przede wszystkim. Uznanie? Rzesze czytelników?  Nagrody? „Nigdy nie interesowała mnie zbytnio ocena mojej twórczości, to, czy komuś się ona podoba, czy nie – polegałem na własnym odczuciu, czy coś jest dobre czy nie. Jeśli Bóg Literatury, którego mam gdzieś w środku, uznał że jest ok, to mi wystarczało”.

Joanna Nałęcz

Atrament bardzo sympatyczny