EPOKOWE ODKRYCIE

Lada dzień zaczynam pracę z czterema pisarkami. Każda z nich zdecydowała się na półroczną współpracę ze mną, wszystkie chcą napisać książkę. Przeprowadziłam już przez taki proces dziesiątki kobiet i mężczyzn. Mogłoby się wydawać, że jest jakiś przepis, że za każdym razem robimy mniej więcej to samo, że mam wypracowany protokół działania. Nic bardziej mylnego. 

Wielokrotnie powtarzam, że pisania można się nauczyć. W “Papier i pióro”, moim kursie o fundamentach pisania (który jest zresztą moim ulubionym, bo opowiadam tam wszystko, co wymyśliłam o pisaniu i wprowadzam was do mojego sposobu myślenia o pisaniu) mówię też o narzędziach, na które podzieliłam umiejętność pisania i o tym jak uczyć się ich używać krok po kroku. To wszystko jest jak najbardziej prawdą i stanowi jakiegoś rodzaju protokół, przepis na to jak się nauczyć pisać. Ale to nie jest najważniejsze. 

Najważniejsze dla mnie w procesie stawania się pisarzem jest odkrywanie siebie. 

Myślę, że fundamentem dobrego pisania jest znajomość siebie i chęć poznawania swojej psychiki, serca i emocji bardziej i bardziej.

Co mieści się dla mnie w tym pojęciu, co to znaczy “odkrywać siebie” w pisaniu?

– wiedzieć co mi się podoba w literaturze a co nie, i dlaczego, ale też mieć otwartość na to, że nasze upodobania mogą się zmienić;

– umieć nazwać swoje mocne i słabe strony, wiedzieć jak wykorzystywać pierwsze i wzmacniać drugie;

– umieć siebie ratować z kryzysów, zajmować się sobą w chwilach słabości;

– wiedzieć kiedy siebie przypilnować i zdyscyplinować, a kiedy odpuścić;

– znać rytm swojego ciała i umysłu: o jakiej porze dnia jestem najbardziej kreatywna, kiedy potrzebuję spaceru, kiedy drzemki a kiedy kawy;

– znać swoje emocje, umieć je opisać, pokazać w tekście;

– znać swój styl i mieć otwartość na uczenie się kolejnych;

– wiedzieć w których miejscach bohater jest mną, a w których nie jest;

– odróżniać emocje postaci od własnych;

– odróżniać dobry feedback do mojego pisania od bezsensownej krytyki;

– umieć nie przejmować się krytyką, która ma na celu tylko zranić;

– marzyć, mieć otwartą głowę, sięgać po nowe projekty;

– porzucać te, które jednak nie wypalają bez żalu;

– mieć dystans do swojego pisania i nie umierać, kiedy trzeba wyrzucić 3 strony;

– wiedzieć, kiedy napisało się dobry kawałek a kiedy słaby.

To na pewno nie jest skończona lista. Śmiało dodaj do niej punkty, które są ważne dla Ciebie. Bo każdy ma swoje i każdego ścieżka w procesie odkrywania siebie wygląda inaczej. Kiedy pracuję z autorami to nie wiem, co się wydarzy i co każda z osób odkryje dla siebie. Które odkrycia okażą się epokowe – bo że takie będą, to wiem na pewno!

Kiedy zaczynałam uczyć pisać, nie rozumiałam jak ważne jest odkrywanie siebie jako pisarza. Skupiałam się na narzędziach, umiejętnościach posługiwania się językiem i pracy z wyobraźnią. Rok po roku coraz bardziej rozumiałam wagę samorozwoju aż doszłam do miejsca, w którym wydaje mi się on po prostu najważniejszy. Jak to wygląda dla Ciebie – możesz odpowiedzieć sobie sam(a).

MOŻESZ PISAĆ O SOBIE NIEPRAWDĘ

Kilka razy słyszałam opinię od redaktorów z wydawnictw, że nie należy pisać książek o sobie. Wypowiedziane tonem trochę lekceważącym. Rozumiem, skąd ona się bierze – wydawnictwa nie chcę “autora jednej książki”, a to jest częsty przypadek osób piszących o swoim życiu. Wydawnictwo chce dojrzałego pisarza, który napisze wiele książek, a inwestycja w wypromowanie go jako debiutanta się zwróci. To ma sens i jest dla mnie zrozumiałe. Ale jednocześnie nie oznacza, że nie można pisać o sobie. 

Ja widzę pisanie o sobie na dwa sposoby:

Piszę książkę o moim bólu, przeżyciu, doświadczeniu, czymś, co mnie ukształtowało, co mnie definiuje. Napisanie tej książki jest dla mnie terapeutyczne, często przytaczam tam wydarzenia jeden do jeden, boję się, że członkowie rodziny, bliscy, były mąż, dzieci, etc. się rozpoznają i będzie wielka afera. 

W napisaniu takiej książki nie ma absolutnie nic złego, wręcz przeciwnie, moim zdaniem to jest wspaniały pomysł. Napisanie takiej książki przynosi często katharsis, a już na pewno dużą zmianę w procesie uzdrawiania, uwalniania się od przeszłości i zrobienia kroku na przód. Widziałam kobiety, które najpierw musiały napisać książkę o tym jak zostawiają swoich mężów, żeby naprawdę mieć odwagę to zrobić, ale to już zupełnie inny temat. Reasumując – jeśli czujesz, że ciągnie Cię do takiego pisania, nie wahaj się, to może być bardzo ważny moment! 

Jednocześnie pamiętaj, że niekoniecznie taką pozycją będą zainteresowane wydawnictwa. Pamiętaj też, że jest różnica pomiędzy terapeutycznym pisaniem o swoim życiu, a tworzeniem literatury i warto być jej po prostu świadomym. (opowiadałam o tym szczegółowo w tym video: “Najczęstsze błędy w pisaniu powieści o swoim życiu”.

Sposób drugi to traktowanie siebie jako nieustającego źródła inspiracji. Piszę książkę o kimś innym, kogo obdarowuję swoimi emocjami. Czyli używam mojej prawdy na poziomie emocji, ale zmyślam wydarzenia. Albo piszę o prawdziwych wydarzeniach z mojego życia, ale one się przydarzają komuś innemu. Albo piszę o sobie, ale nieprawdę, tworzę wydarzenia, które nigdy w moim życiu nie mają miejsca. Piszę o sobie, ale mam innych rodziców, inną przeszłość, innego męża. Jestem w mojej twórczości grubsza, chudsza, lepsza, ładniejsza, wygrywam w totka, jestem znaną pisarską, wyjeżdżam do Toskanii. 

Możesz zrobić absolutnie wszystko. Często osoby, które trochę bazują na swoim życiu pytają mnie: ale to ja mogę napisać nieprawdę? Możesz, na 100% możesz, bo piszesz literaturę, a nie reportaż. Nie możesz napisać nieprawdy, kiedy piszesz tekst dziennikarski, reporterski np. o kimś – wtedy nie możesz zmyślać ani łączyć zdarzeń. Takie gatunki opierają się na faktach, a zadaniem autora jest prawdy dociekać. Ale jeśli piszesz fikcję – czy to jest powieść, czy stylizowane wspomnienia lub dziennik – możesz wszystko. Jeśli ktoś Ci będzie zadawał pytania “czy to jest prawda?”, to Twoim wyborem jest czy odpowiesz czy nie. Nie musisz odpowiadać! Nie musisz absolutnie nikomu się zwierzać z tego co i ile w Twojej powieści jest prawdą, a co nie jest. To jest tylko Twoja sprawa. Niektórzy autorzy opowiadają otwarcie ile jest prawdy w ich powieściach, ale nie wszyscy to robię i moim zdaniem każdy ma prawo zadecydować o sobie. 

Drugi sposób pisania jest dla mnie bardziej otwarty, bo ilość historii do opowiedzenia nigdy się nie kończy. Oczywiście może się zdarzyć, że odejdziesz tak daleko od siebie w “nieprawdę”, że to już nie będzie o Tobie. Często trudny jest dla początkujących pisarzy moment, kiedy bohater jest trochę nim, a trochę nie jest. Gubią się, bo założyli, że będzie do nich podobny, a potem odpływa i nagle nie wiadomo już kim jest. W takim momencie doradzałabym przyjrzenie się bohaterowi i świadome zauważenie, zanotowanie, w czym jest do mnie podobny, a w czym nie. Może okaże się, że to taka moja “siostra bliźniaczka”? A może tylko ktoś, kto miał takie same doświadczenia, ale inaczej na nie zareagował i inaczej potoczyło się jego życie. 

Dla mnie ocean możliwości to magia literatury. Nie ma opowieści, której nie możesz napisać. Każda opowieść jest dla Ciebie dostępna, kiedy rozejrzysz się dobrze, to cała Twoja rzeczywistość jest nimi wypełniona, jak migoczącymi punktami, które wibrują w powietrzu aż po horyzont. 

Pierścionek mojej babci

Kiedy moja babcia zmarła, moja mama otworzyła szafę i pokazała mi kilka zdjęć, mogłam sobie wybrać na pamiątkę po niej co chciałam. Przyciągnął mnie od razu pierścionek, z dużym zielonym oczkiem. Wyglądał tanio, na szybko uznałam, że to jakiś plastik, pewnie z odpustu (bo moja babcia była biedna i religijna), ale to nie ma dla mnie znaczenia, noszę czasami biżuterię z kiosku. Na dodatek to mały przedmiot, bezproblemowy, co ma znacznie kiedy się człowiek często przeprowadza i to jeszcze na ogół na różne końce świata (podobały mi się bardzo kredens i toaletka, no ale nie wchodziły w grę, raczej nie spakuję ich do walizki). Zabrałam go i schowałam do metalowego pudełka po ciastkach (spod hali targowej w Krakowie, uwielbiam ten targ staroci), gdzie trzymam biżuterię, bo był na mnie trochę za duży. Leżał tam kilka lat, nie wiem, może 3 może 5. 

W ostatnie lato, kiedy grzebałam w moich schowanych na strychu rzeczach, natknęłam się na niego i przyjrzałam mu się w wątłym zakurzonym świetle. 

Nadal był za duży. 

Ale zachciało mi się go nosić, więc wsunęłam do kieszeni spódnicy, a potem schowałam do małego drewnianego pudełeczka z Kaszmiru, w którym przechowuję biżuterię podróżującą ze mną. 

Dojechał na Bali, został wypakowany w nowym domu, dostało mu się miejsce na rączce z mosiądzu, na kciuku, kamień opierał się na środku malutkiej dłoni. Czasami na niego patrzyłam, raz czy dwa założyłam go do turkusowej sukienki. 

Kiedy w grudniu jechałam do Indii, spakowałam bardzo mało biżuterii, ale jego też  wrzuciłam do małego woreczka z kremowego lnu. 

W Indiach zaczęłam go nosić natychmiast i cały czas. Codziennie rano zakładałam go razem z moich ulubionym pierścionkiem z kwiatem życia, przyzwyczaiłam się do jego obecności na serdecznym palcu mojej prawej dłoni. Polubiłam powolne obracanie go kciukiem (bo przecież jest za duży, więc bardzo łatwo się kręci). Siedział tam sobie i chodził ze mną ulicami, jadł samosy, pił czaj, patrzył na orły, pływał w oceanie i chłodził się w rzece. 

Sprawiało mi przyjemność, że jest ze mną w takich miejscach, podróżuje, że moja babcia, która chyba nigdy nie wyjechała z Polski (może do Bułgarii na wczasy w latach 70.? nie sądzę), może teraz patrzeć na mnie i jej pierścionek zwiedza ze mną tak egzotyczny dla niej świat. 

Któregoś wieczora szwendałam się główną ulicą, od niechcenia oglądając stragany i zatrzymałam się przy szklanej gablocie z biżuterią z Kaszmiru. Podobał mi się pierścionek z różowym kwarcem, z ciepłożółtego mosiądzu. 

– Chcesz go obejrzeć? Poczekaj, otworzę – sprzedawca z zaskakująco małym nosem nachylił się i zaczął otwierać gablotę. Skrzypnęło.

– Skąd jesteś? – przyglądałam się jego gładko ogolonym policzkom i mocnej sylwetce.

– Z Kaszmiru – spojrzałam na mnie z uśmiechem i poprawił kołnierzyk granatowej koszuli. 

– Naprawdę? To gdzie jest twój duży nos? – mrugnęłam okiem, a on się roześmiał. Już wiedziałam, że na pierścionek dostanę zniżkę. 

Gablota stała otworem. Sięgnęłam po mnące się perliście różowe cudo i zdjęłam pierścionek babci, żeby przymierzyć nowy. Miał idealny rozmiar. 

– Piękny jadeit – sprzedawca stał blisko, czułam zapach jego wody kolońskiej – mogę zobaczyć?

– Oczywiście, proszę, ale to chyba nie jest jadeit, to tani pierścionek po mojej babci – podałam mu go na otwartej dłoni, a on chwycił grubymi palcami. 

– Naturalnie, że to jadeit – przyglądał się z bliska – na dodatek w pięknym różowym złocie.

– Jesteś pewny? – teraz ja też nachyliłam się nad jego dłonią.

– Tak, jeszcze zobaczę pod lupą, ale jestem pewny – zamknął gablotę i ruszył do środka sklepu – jestem jubilerem od czterdziestu lat, a ojciec mnie kształcił od dziecka.

Poszłam za nim zostawiając japonki na schodkach. Siedział już za ladą, pod lupą oglądając pierścionek mojej babci. Wskazał mi głową mały stołeczek. 

– Na sto procent jadeit i różowe złoto, nie ma się nad czym zastanawiać. – podniósł głowę i podał mi pierścionek – na dodatek bardzo pięknie wykonany. 

Dopiero teraz przyjrzałam się rzeczywiście bardzo misternie zrobionym zawijasom koło kamienia. Założyłam go jeszcze raz, uroczyście i na nowo, czując jakby z hukiem gdzieś otworzyły się drzwi. 

Wieczorem napisałam do mojej mamy z pytaniem, jakim cudem babcię stać było na złoty pierścionek z jadeitem, ale to już zupełnie inna historia. A czemu opowiadam Ci tą? Bo jest dla mnie o tym, że często rzeczy nie są tym, czym nam się wydaje. I o tym, że wszędzie, absolutnie wszędzie są historie, które cały czas się dzieją, a my nie mamy o nich pojęcia. 

Jaki film reżyserujesz?

Im dłużej zajmuję się literaturą, tym bardziej widzę, że pisząc naprawdę nie da się uciec od siebie. Niedawno miałam ciekawe spotkanie z autorką, znamy się od wielu lat, napisała już ze mną kilka książek. Rozmawiałyśmy oczywiście o tej, którą pisze aktualnie. Zapytałam ją o jedno z przekonań bohaterki, dla mnie nie pasujące do jej charakteru. Co się okazało? Że autorka zupełnie nieświadomie obdarowała bohaterkę swoim przekonaniem. Co więcej – nie do końca była go nawet świadoma. Roześmiała się, kiedy rzuciłam na nie światło. 

To tylko jedna z wielu historii, które są dla mnie dowodem na to, jak bardzo nasze pisanie pokazuje nam nasze wnętrze. Często również te fragmenty nas, których sami w sobie nie widzimy! I jeśli nikt nam ich nie pokaże, to nadal nie będziemy ich dostrzegać, będą sobie istnieć w kostiumie naszych bohaterów i naszych fabuł. Jak to się dzieje? I czy dzieje się tylko w pisaniu? 

Myślę, że to grubsza sprawa i ma coś wspólnego z filmami… 

Moim zdaniem widzimy świat, ludzi, wydarzenia, nasze relacje nie do końca takimi jakie są, ale przez pryzmat naszych przekonań. Te przekonania działają trochę jak filtry w apce do zdjęć – zmieniają obraz, przekrzywiają ją, koloryzują albo sprawiają, że jest czarno-biały. Jeśli choć raz widziałaś/łeś te filtry w telefonie, to wiesz, o czym mówię. Mogą zmienić zdjęcie całkowicie. Myślę, że mamy w naszych głowach tyle filtrów, które nakładają się na nasze postrzeganie rzeczywistości, ze często do tej rzeczywistości nie mamy dostępu, nie jesteśmy w stanie zobaczyć jej saute, bez żadnego filtra. 

Co się wtedy dzieje? Żyjemy życiem, które jest dalekie od rzeczywistości. Żyjemy w krainie filtrów, przez które widzimy i oceniamy ludzi wokół nas, to, co nam się przydarza, naszą codzienność. Możesz sobie teraz wyobrazić sytuację, kiedy na przykład mam na stałe zainstalowane filtry noir, czyli mroczne, czarno-białe, wyostrzające kontrast. Widzisz jak wtedy postrzegam rzeczywistość? Co wyświetla się w moim prywatnym kinie? Jak bardzo dalekie moje widzenie świata jest od tego, jaki on jest naprawdę?

Nasze życie jest jak film, którego jesteśmy reżyserem. 

To zjawisko dotyczy nas wszystkich, więc w efekcie każdy z nas tylko ogląda film w swoim kinie, ze swoimi filtrami. I oczywiście myśli, że wszyscy widzą to samo, że wszystkim wyświetla się ten sam film. Nic podobnego! Każdy ma taki film, jakie ma filtry. Co więcej, na dodatek obsadza ludzi ze swojego otoczenia w rolach pasujących do filmu i tak ich widzi, przez pryzmat swoich filtrów. Naturalnie każdy z nas jest tez w tych rolach obsadzany, cały czas. Wszyscy zachowujemy się jak banda kiepskich reżyserów!

A co z tym ma wspólnego pisanie?

Pisanie jest jak lustro – w nim odbijają się nasze filtry. Jeśli będziemy chcieli je zobaczyć, to pisanie może być dla nas niesamowitym doświadczeniem. Dzięki niemu możemy dostrzec w jaki sposób widzimy rzeczywistość.

Dla mnie cały myk polega na tym, żeby warstwa po warstwie zobaczyć nasze filtry i z nich rezygnować. Zacząć widzieć rzeczywistość taką, jaka jest. To się dzieje powoli, małymi kawałeczkami, ale jest możliwe. Wtedy jesteśmy coraz bliżej doświadczania życia bez reżyserowania, bez zakrzywiania go. 

Dla mnie to fascynująca ścieżka, niekończąca się podróż w głąb siebie, poznawania moich przekonań, dostrzegania moich filtrów. Często mogę się przy tym nieźle uśmiać! Jeśli czujesz, że Cię to kręci i też chcesz zacząć dostrzegać swoje filtry, przyjrzyj się swojemu pisaniu. Zabaw się w detektywa i popatrz uważnie – jaki film reżyserujesz?

BEZDROŻA

Twórczość może być bardzo kapryśna. Czasami tętni życiem, mamy pomysł za pomysłem, nie możemy się doczekać aż siądziemy do pisania. A potem coś się zmienia, rzeka płynie coraz wolniej i wolniej, aż w końcu ustaje i wysycha. Znaczna większość osób, która tworzy, doświadcza takiej suszy raz na jakiś czas. To może być, i najczęściej jest, bardzo frustrujące doświadczenie. Szczególnie, jeśli znany jest nam czas płodny, obfitujący w twórczą energię. 

Próbowałam obserwować siebie i wyłonić z zachowania mojej twórczości jakiś wzór, schemat, który pozwoli mi zrozumieć dlaczego, w jakich momentach, moja rzeka wysycha. Zrozumieć, żeby to zmienić, żeby nie wysychała nigdy. Czułam, że im bardziej postrzegam to jako coś złego, co nie powinno się wydarzać, na co się nie zgadzam, tym bardziej suche jest koryto rzeki i cały otaczający je krajobraz. Czułam jakby szła po bezdrożach, kiedy pragnęłam dżungli. 

Szukałam na wszelkie sposoby – próbowałam kopać studnię, biec tak daleko aż bezdroża się skończą, pytać innych jakie mają sposoby. Nic nie pomagało. 

W końcu siadłam i zaczęłam po prostu się rozglądać. Podziwiać moje bezdroża. Piękne wysokie ostre trawy. Skalne szczyty w oddali. Rozgrzaną ziemię. Niby pustka, a jednak nie pustka. Przestrzeń, na pierwszy rzut oka monotonna i martwa okazała się ciekawa. Ciszę w niej panującą odkryłam na nowo, jako spokojną, relaksującą, zachęcającą do odpoczynku. 

Zajrzałam do wyschniętego koryta rzeki i odkryłam nieznany mi wcześniej wszechświat. Płaskie kamienie mieniące się w słońcu na niebiesko. Muszle rzecznych małż i ślimaków. Gruby żwirek we wszystkich odcieniach ochry. Wzory na piasku, zostawione przez wodę.

Siedziałam długo, opierałam się o duży kamień, przysnęłam w popołudniowym słońcu. W końcu poczułam, że mogę pójść kawałek, nie w poszukiwaniu czegoś, ale tak po prostu, przed siebie, bez planu. Odkrywać. 

Mam poczucie, że w naszej kulturze bardzo mało jest miejsca na bezdroża. Na bycie. Na akceptowanie stanu nie robienia, nie produkowania, nie zmieniania, nie relaksowania… Na nicnierobienie, ale takie prawdziwe, a nie “nic nie robiłam”, czyli przeczytałam dwie książki, obejrzałam serial, poszłam na zakupy, nastawiłam pranie, umyłam podłogę, zadzwoniłam do rodziców – to jest mnóstwo czynności! A mi chodzi o takie naprawdę nic. O prawdziwe bycie. Moje bezdroża zmusiły mnie do tego i choć w pierwszym odruchu chciałam na siłę je zasiedlać, podlewać i użyźniać, to teraz je kocham, zatracam się w piękności ich krajobrazu, spokoju i pustce. 

Jakie są Twoje bezdroża? Jak wygląda dla Ciebie ten czas, kiedy Twoja twórczość zwalnia, kiedy tygodniami, miesiącami nie piszesz? 

Artysta (musi) cierpieć

Ten mit chyba denerwuje mnie najbardziej. Wydaje mi się najbardziej szkodliwy ze wszystkich bzdur, które krążą w naszej kulturze i wsączane nam są do głowy. Tak jakby powoli, przez całe dzieciństwo i dorastanie ktoś wlewał nam do głowy truciznę. W szkole nikt nie uczy nas o szczęśliwych artystach, kolorowych, zachwycających się światem, o pisarkach chłonących życie i piszących powieść za powieścią. Poznajemy pisarzy, którzy cierpieli, pisali o tym jak cierpią, rozkoszowali się swoim cierpieniem. Cały romantyzm jest o tym, a epoka romantyczna jest dla nas, Polaków, największym punktem odniesienia, bo przecież wtedy tworzył nasz wieszcz narodowy – Mickiewicz. 

Nikt nie uczy nas w szkole jak się bawić twórczością, jak się nią cieszyć, jak sprawić, żeby pisanie, malowanie, rysowanie było lekkie i przyjemne. Dostajemy tróje z wypracowań, z rysunków na plastyce, z grania na flecie. Słyszymy, że “to się do niczego nie nadaje”, nasze prace zostają pokreślone na czerwono, nasze słowa przekreślone z komentarzem “bzdura”. Wiecie jak to w nas zostaje? Wiecie jak często dostaję maila z pytaniem “czy to się do czegoś nadaje”? Kilka razy w tygodniu. Mit, że trzeba się namozolić, napracować, kogoś zadowolić, został w nas zasadzony wieloma ziarenkami i wyrósł na ogromne drzewo. 

Jeśli robisz coś szybko, bez wysiłku, to znaczy, że jest kiepskiej jakości. Nie da się napisać dobrej książki w miesiąc. Ile z nas tak myśli? 

Wyobraźmy sobie eksperyment – dajemy grupie czytelników do przeczytania powieść. 

Połowie osób mówimy, że pisarz pisał ją 10 lat, wielokrotnie zmieniał, w trakcie przeżył załamanie nerwowe, potem wyrzucił połowę i napisał od nowa, każdą linijkę cyzelował, każde zdanie poprawiał 10 razy. Pisanie było dla niego męką, sprawiało mu ból i musiał się zmuszać, żeby jednak siadać i pisać. Pisanie to dla niego ciężka praca.

Drugiej połowie osób mówimy, że ta powieść powstała w 2 miesiące, pisarz pisząc doskonale się bawił, historia dosłownie wylewała się spod jego palców, pisanie nie kosztowało go żadnego wysiłku, prawie nie musiał robić żadnych poprawek, wstawał codziennie z radością i z pasją pisał kilka godzin dziennie, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. 

Jak myślicie, z jakim nastawieniem będzie czytała pierwsza grupa, a z jakim druga? Jaka jest szansa, że pierwsza grupa będzie z góry zakładała, że to świetna książka, a jaka w przypadku drugiej? 

Moje doświadczenie niestety jest takie, że w naszej kulturze idealizuje się cierpienie. Jeśli wiemy, że ktoś naprawdę ciężko się napracował, to wtedy z góry zakładamy, że wynik jego pracy będzie dobry i na odwrót – jeśli ktoś nie musiał się męczyć, coś przyszło mu z łatwością, mamy tendencję do myślenia, że efekt jego pracy będzie miałki. Czytałam świetne książki napisane w miesiąc i czytałam beznadziejne pisane latami. Czytałam bardzo słabe napisane szybko i świetne wycyzelowane do ostaniej kropki. Nie ma reguły. Można pisać wolno albo szybko, można pisać z przyjemnością albo męcząc się, ale to w ogóle nie wpływa na jakość tekstu. To, czy ktoś ma radość z tworzenia czy cierpi tworząc nie ma przełożenia na jakość jego twórczości. Co kto lubi. 

Ja osobiście lubię twórczość, która powstała z lekkością i radością, taka mi też sprawia przyjemność. Kiedy czytam coś, co było pisane w mękach, na ogół czuję tą mękę i niekoniecznie mnie ona pociąga. Ale to akurat mój gust. Jeśli ktoś lubi cierpieć – nie ma problemu, wszystko jest dla ludzi. Ale błagam, niech wtedy nie lekceważy i nie deprecjonuje twórczości tych, którzy piszą z frajdą. A tak niestety się dzieje. Widziałam wiele sytuacji, w których cierpiący, piszący wolno pisarz przejeżdża walcem tego, który pisaniem się bawi. Dlaczego? Dlaczego nie może być miejsca dla obydwu? Co jest takiego złego w tym, że ktoś wybiera jasną stronę życia i tworzenia? Myślę sobie, że to może zazdrość? Staram się wtedy współczuć temu zazdrosnemu, ale też pokazać: hej, możesz się zainspirować, może ty też nie musisz cierpieć? A jeśli się nie da, jeśli taka osoba pragnie znosić męki twórcze i próbuje mi wmówić, że ja też powinnam – no cóż, wtedy grzecznie dziękuję i oddalam się chyłkiem do mojego magicznego świata, w którym kwiaty wyrastają w ciągu jednej nocy.