BEZKRYTYCZNE WSPARCIE

Jedna z uczestniczek wyjazdowych warsztatów i odosobnień sierpniowych napisała do mnie wczoraj z ciekawym pytaniem. Po otrzymaniu nagrody Joanna Kuciel – Frydryszak, autorka “Chłopek”, powiedziała, że dostaje od męża bezkrytyczne wsparcie. I Martę zainteresowało – czy to dobrze, czy pisarz/pisarka mają dostawać bezkrytyczne wsparcie? A co jeśli ich tekst wymaga odrobiny, jeśli nie więcej, krytyki?

Moim zdaniem bezkrytyczne wsparcie od bliskich jest absolutnie potrzebne, jeśli nie kluczowe. To złoto. Złoto w płynie, powinni nam podawać dożylnie. Jak trudno jest coś zrobić, osiągnąć, jeśli nikt w nas nie wierzy, wie każdy, kto nie miał szczęścia i dostał mało wspierających rodziców. Mam nadzieję, że Ciebie akurat to ominęło i znasz smak bezkrytycznego wsparcia. Jeśli nie, to szalenie bym Cię zachęcała do znalezienia kogoś, kto takie wsparcie będzie Ci dawał. To jest możliwe! 

Wsparcie, choćby nie wiem co, taka totalna wiara, że możesz to zrobić daje mnóstwo rzeczy:

uskrzydla – dosłownie, dla mnie to takie uczucie, jakbym zaczęła się wznosić conajmniej kilka centymetrów nad ziemią

oddala horyzont – nagle widzi się więcej możliwości, świat staje się większy, pole widzenia szersze

motywuje – oczywiście, że jeśli jest ktoś, kto czeka na moje pisanie, to chce mi się pisać znacznie bardziej!

przygotowuje na krytykę – tak! jeśli mam kogoś, kto za mną stoi murem, to mam znacznie więcej siły, żeby unieść krytykę, i tą sensowną i taką wstrętną, przed którą trzeba się uchylić jak przed zabłąkaną kulą.

zmiękcza rzeczywistość – ja tak to czuję, bezkrytyczne wsparcie powoduje, że świat ma dla mnie mniej kantów, a mi łatwiej i przyjemniej jest się po nim poruszać

zachęca do rozwoju – a wcale nie zniechęca! Kiedy ktoś we mnie wierzy, mogę śmiało stawiać duże kroki, rozwijać się i uczyć, zamiast dreptać w miejscu. 

Dochodzimy do obawy, że takie bezkrytyczne wsparcie zafałszuje pisarzowi/pisarce obraz i potem, kiedy dowie się, że jego tekst nie jest tak wspaniały, zderzy się z rzeczywistością i runie. Myślę, że takie ryzyko istnieje tylko wtedy, kiedy osoba dająca nam “wsparcie” tak naprawdę nie daje nam wsparcia, tylko nad okłamuje. A to wielka różnica. Bo w bezkrytycznym wsparciu nie chodzi przecież o to, żeby komuś mówić “jesteś najlepsza”, “Twoja książka jest genialna”, “nie musisz się niczego uczyć”, “wszyscy redaktorzy to idioci” itd. To nie jest w moim pojęciu wspierające, wręcz przeciwnie, robi krzywdę. 

“Wierzę w Ciebie”, “uwielbiam Twoje pisanie”, “możesz dużo osiągnąć”, “widzę, jakie robisz postępy”, i w ogóle dawanie komuś czasu i uwagi, żeby gadać o książce, tyle, ile się potrzebuje – to jest dla mnie bezkrytyczne wsparcie. 

Zastanawiam się, jak nazwać wsparcie, które ja daję autorom – ono na pewno nie jest bezkrytyczne, bo przecież przychodzicie do mnie często po to, żebym wam powiedziała, jak można ulepszyć wasz tekst. Ale też czuję, że w pakiecie z całą masą uwag o tym, co poprawić i czego się nauczyć, daję ogrom wiary i wsparcia. Hmmm, ciekawe! Często mówię, że daję “czułe kopniaki”, a jeśli wpadnie Ci do głowy przymiotnik na rodzaj wsparcia, który od mnie dostajesz/dostałaś/łeś, to koniecznie do mnie napisz!

Artysta (musi) cierpieć

Ten mit chyba denerwuje mnie najbardziej. Wydaje mi się najbardziej szkodliwy ze wszystkich bzdur, które krążą w naszej kulturze i wsączane nam są do głowy. Tak jakby powoli, przez całe dzieciństwo i dorastanie ktoś wlewał nam do głowy truciznę. W szkole nikt nie uczy nas o szczęśliwych artystach, kolorowych, zachwycających się światem, o pisarkach chłonących życie i piszących powieść za powieścią. Poznajemy pisarzy, którzy cierpieli, pisali o tym jak cierpią, rozkoszowali się swoim cierpieniem. Cały romantyzm jest o tym, a epoka romantyczna jest dla nas, Polaków, największym punktem odniesienia, bo przecież wtedy tworzył nasz wieszcz narodowy – Mickiewicz. 

Nikt nie uczy nas w szkole jak się bawić twórczością, jak się nią cieszyć, jak sprawić, żeby pisanie, malowanie, rysowanie było lekkie i przyjemne. Dostajemy tróje z wypracowań, z rysunków na plastyce, z grania na flecie. Słyszymy, że “to się do niczego nie nadaje”, nasze prace zostają pokreślone na czerwono, nasze słowa przekreślone z komentarzem “bzdura”. Wiecie jak to w nas zostaje? Wiecie jak często dostaję maila z pytaniem “czy to się do czegoś nadaje”? Kilka razy w tygodniu. Mit, że trzeba się namozolić, napracować, kogoś zadowolić, został w nas zasadzony wieloma ziarenkami i wyrósł na ogromne drzewo. 

Jeśli robisz coś szybko, bez wysiłku, to znaczy, że jest kiepskiej jakości. Nie da się napisać dobrej książki w miesiąc. Ile z nas tak myśli? 

Wyobraźmy sobie eksperyment – dajemy grupie czytelników do przeczytania powieść. 

Połowie osób mówimy, że pisarz pisał ją 10 lat, wielokrotnie zmieniał, w trakcie przeżył załamanie nerwowe, potem wyrzucił połowę i napisał od nowa, każdą linijkę cyzelował, każde zdanie poprawiał 10 razy. Pisanie było dla niego męką, sprawiało mu ból i musiał się zmuszać, żeby jednak siadać i pisać. Pisanie to dla niego ciężka praca.

Drugiej połowie osób mówimy, że ta powieść powstała w 2 miesiące, pisarz pisząc doskonale się bawił, historia dosłownie wylewała się spod jego palców, pisanie nie kosztowało go żadnego wysiłku, prawie nie musiał robić żadnych poprawek, wstawał codziennie z radością i z pasją pisał kilka godzin dziennie, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. 

Jak myślicie, z jakim nastawieniem będzie czytała pierwsza grupa, a z jakim druga? Jaka jest szansa, że pierwsza grupa będzie z góry zakładała, że to świetna książka, a jaka w przypadku drugiej? 

Moje doświadczenie niestety jest takie, że w naszej kulturze idealizuje się cierpienie. Jeśli wiemy, że ktoś naprawdę ciężko się napracował, to wtedy z góry zakładamy, że wynik jego pracy będzie dobry i na odwrót – jeśli ktoś nie musiał się męczyć, coś przyszło mu z łatwością, mamy tendencję do myślenia, że efekt jego pracy będzie miałki. Czytałam świetne książki napisane w miesiąc i czytałam beznadziejne pisane latami. Czytałam bardzo słabe napisane szybko i świetne wycyzelowane do ostaniej kropki. Nie ma reguły. Można pisać wolno albo szybko, można pisać z przyjemnością albo męcząc się, ale to w ogóle nie wpływa na jakość tekstu. To, czy ktoś ma radość z tworzenia czy cierpi tworząc nie ma przełożenia na jakość jego twórczości. Co kto lubi. 

Ja osobiście lubię twórczość, która powstała z lekkością i radością, taka mi też sprawia przyjemność. Kiedy czytam coś, co było pisane w mękach, na ogół czuję tą mękę i niekoniecznie mnie ona pociąga. Ale to akurat mój gust. Jeśli ktoś lubi cierpieć – nie ma problemu, wszystko jest dla ludzi. Ale błagam, niech wtedy nie lekceważy i nie deprecjonuje twórczości tych, którzy piszą z frajdą. A tak niestety się dzieje. Widziałam wiele sytuacji, w których cierpiący, piszący wolno pisarz przejeżdża walcem tego, który pisaniem się bawi. Dlaczego? Dlaczego nie może być miejsca dla obydwu? Co jest takiego złego w tym, że ktoś wybiera jasną stronę życia i tworzenia? Myślę sobie, że to może zazdrość? Staram się wtedy współczuć temu zazdrosnemu, ale też pokazać: hej, możesz się zainspirować, może ty też nie musisz cierpieć? A jeśli się nie da, jeśli taka osoba pragnie znosić męki twórcze i próbuje mi wmówić, że ja też powinnam – no cóż, wtedy grzecznie dziękuję i oddalam się chyłkiem do mojego magicznego świata, w którym kwiaty wyrastają w ciągu jednej nocy. 

Jak w życiu

Ostatnio zaczynam widzieć, że z pisaniem jest jak z życiem. W zimie zawsze dużo pracuję, bo wszyscy chcą pisać i tak jest i teraz, codziennie czytam teksty. I ciągle tak naprawdę powtarzam to samo, uczę właściwie tych samych kilku zasad.

Słuchaj i miej oczy otwarte

Kiedy widzę tekst kogoś, kto był na moim kursie i w Klubie Pisarskim Online i dalej popełnia te same błędy, najprostsze, o których mówiłam na pewno kilkakrotnie i na jednym i w drugim, to troszkę mi jednak ręce opadają. Bo myślę sobie, że ta osoba po prostu nie słucha. Jest skupiona tylko na swoim tekście i ma trochę klapki na oczach. Bez słuchania, bez otwarcia oczu, bez świadomego przyswajania wiedzy i pamiętania nie nauczysz się za wiele. Jak w życiu. Jeśli nie chcesz wiedzieć co jest naokoło, jeśli nie interesuje Cię to, co mówi i pokazuje ci ktoś obok, będziesz cały czas robić to samo, kręcić się w kółko w swoim sosie.

Wierz w siebie

Bez wiary w siebie, w swoje pisanie, w to, że możesz pisać dobrze, lepiej, nie zrobisz nic. Będziesz tylko siedzieć i zamęczać siebie (i pewnie innych) tym, „jakie to jest beznadziejne”, „przepraszam, ja nie umiem”, „ojej, ty tak wspaniale piszesz, moje to takie słabe jest, że nawet nie będę czytać”. Chcesz biadolić, proszę bardzo, możesz, jeśli Ci to sprawia przyjemność. Ale z tego biadolenia to nic nie będzie. Żadnego tekstu, żadnego pisania, nie mówiąc o czymś większym. Zamiast tego zaakceptuj miejsce w którym jesteś i po prostu zacznij się uczyć. Powiedz sobie: „ok, mój opis mi się nie podoba, co mogę zrobić, żeby był lepszy?”. I krok po kroku zacznij przyswajać wiedzę, próbować. Odwagi!

Miej pokorę

Z tą wiarę w siebie jest jak z solą, jak ktoś przesadzi, to nie da się tego zjeść po prostu. Spotykam też osoby, które są tak pewne tego, że ich teksty są genialne, na miarę Nobla i Międzygalaktycznej Nagrody Astralnej, że zbliżenie do nich grozi porażeniem. Uważają, że to tylko przypadek, że świat się jeszcze na nich nie poznał, nie, właściwie nie, po prostu wszyscy są głupi. On wie najlepiej, oj tak, i jeszcze wszystkim to powie, wytknie każdy przecineczek w każdziutkim tekście, będzie przewracał przy tym oczami, ale co zrobić, taka jego niedola, geniusza, naprawianie świata, przecież ktoś musi, więc on już się poświęci, bo czuje się odpowiedzialny. Jeśli widzisz w tym kawałek siebie, to wyluzuj, wypuść powietrze i rozejrzyj się. Może jednak nie wszyscy są tacy głupi i zamiast wytykać im błędy, skup się na swoim pisaniu.

Próbuj

Dwa dni temu upiekłam trzeci chleb w moim życiu. Pierwszy był totalną katastrofą, wielkim wilgotnym gnioto-zakalcem, śmierdział surowizną i nawet po wielokrotnym opiekaniu w tosterze był obrzydliwy. Drugi był jednym z najlepszych chlebów, jakie jadłam w życiu, serio. Trzeci był czymś pomiędzy, miał trochę zakalca, ale po dopiekaniu go jeszcze półtorej godziny i potem tostowaniu kromek dał się zjeść. Czy umiem piec chleb? Czy jestem mistrzem chlebowym czy niedojdą? Tak wiele osób, włączając mnie samą, bo jestem mega niecierpliwa, nie chce podejmować próby. Jak nie wyjdzie, to do kosza, nie będę się zajmowała tymi kretyńskimi chlebami! To by było proste, w ten sposób nie trzeba się konfrontować z niczym, czego się nie umie robić, można się wkurzyć i to rzucić. Ale można też uznać „dobra, nie wyszło mi, czegoś nie umiem, dam sobie szansę na drugą próbę”.

Znajdź osoby, które będą cię wspierać

Trudno jest uczyć się czegoś całkowicie w samotności i nie mieć nikogo wokół z kim można by się podzielić tym, co jest trudne, czego się nauczyliśmy, wypłakać porażki i świętować sukcesy. Jeśli chcesz pisać, to znajdź przynajmniej jedną osobę, która będzie Cię w tym wspierać.

Sięgaj po nowe rzeczy

Często jest tak, że kiedy nauczymy się czegoś z danego obszaru, to powtarzamy to przez lata, ciesząc się za każdym razem sukcesem. Na pewno znasz na przykład takich mistrzów jednego dnia. Robią je absolutnie nieziemsko. Ale nie umieją nic więcej. Można zostać takim mistrzem jednej pisarskiej potrawy i pichcić ją wielokrotnie albo co gorsza odgrzewać w nieskończoność. Jest nawet wielu znanych i poczytnych pisarzy, którzy tak robią, od 10 lat ciągle jeden i ten sam bigos, kiedy dorzucą jedną nową przyprawę, to jest wielkie halo. Możesz tak robić, jeśli Cię to satysfakcjonuje. Mnie nie bardzo, ja mam potrzebę uczenia się nowych rzeczy, choć wiem, że to trudne i do tego zachęcam też Ciebie.

Mierz się z tym co jest dla Ciebie trudne

No właśnie, czasami to nowe jest bardzo bardzo trudne, tak trudne, że mi się odechciewa. Bo ile można próbować? Po ilu zmaszczonych chlebach stwierdzę, że daję sobie totalnie spokój? To zależy od Ciebie i twojego samozaparcia. Ale też zależy od tego co robisz z porażkami. Jeśli każdy następny chleb będę robić dokładnie tak samo jak poprzedni, nie będę wyciągać żadnych wniosków z moich porażek, nie będę uczyć się na moich błędach, tylko z brnąć w kółko w dokładnie to samo, to chyba nikt nie będzie się dziwił, że te chleby mi nie wychodzą. Tylko dlaczego kiedy chodzi o twórczość i tak się zachowujemy, to nie jest to takie jasne? Nie wiem. Dla mnie jest. Sprawdź rzeczy, które ci nie wychodzą, może cały czas robisz je tak samo?

To na pewno nie jest kompletna lista, mogłabym do niej dołożyć jeszcze co najmniej kilka punktów. Może ty też masz swoje?

Czy twoje pisanie ma sens

Pamiętam jak kilka lat temu moje pragnienie rysowania i malowania było tak silne, że chodziłam po kryjomu do sklepów plastycznych i macałam pędzle. Czasami brałam jeden do ręki i ukrywając się przed sprzedawcą, malowałam w powietrzu albo po okładkach notesów. Miziałam wnętrze dłoni małymi miękkimi pędzelkami, szczeciniakami, sięgałam po okrągłe, duże pędzle i płaskie szpachelki. Ale przecież nie mogłam zacząć rysować ani malować, bo było wiadomo, że jestem beztalenciem i nic poważnego z tego nie będzie. Nie dla mnie były bloki i płótna, nawet szkolne akwarelki i zwykle kredki. A potem, na warsztacie 5 rytmów nauczyciel powiedział, jakby prosto do mnie: „po prostu zrób krok, nawet jeśli nie wiesz dokąd idziesz”. Napisałam sobie to zdanie w notesie, drukowanymi literami. I zapisałam się na malarskie zajęcia. Teraz, dwa lata później, dość często i maluję i rysuję, na mojej szafie rośnie stos prac w coraz większych formatach, a to wszystko sprawia mi ogromną przyjemność. Eksplorowanie kolejnych technik, wyrażanie tego co czuję obrazem, sprawia mi morze przyjemności.

Ile masz w szafce pięknych notesów, w których nie piszesz, bo „szkoda ich na głupoty”? Ile razy pomyślałaś/łeś, że chcesz pisać, ale nie możesz, bo „nie masz talentu” albo nie warto, bo i tak nic poważnego z tego nie będzie? Ile razy miałaś/łeś chęć po prostu coś popisać, ale nie wzięłaś/wziąłeś kartki i ołówka, bo „przecież do niczego cię do nie zaprowadzi”?

Kilka razy w miesiącu, czasami kilkanaście, dostaję maila, w którym ktoś opowiada mi swoją historię: o tym jak uwielbia pisać, jak w podstawówce pisał wypracowania, jaką mu to sprawiało przyjemność i że potem się gdzieś zgubiło, bo wiadomo, dom, praca, rodzina, obowiązki i że teraz by chciał wrócić do pisania. I że chce wiedzieć „czy jego pisanie ma sens”, więc prosi mnie o ocenę swojej twórczości, żebym powiedziała,  „czy to ma sens, czy ma sobie znaleźć inne hobby”.

Odpowiadam zawsze tak samo, pytaniem: „po co chcesz pisać?”. Bo jeśli dlatego, że to lubisz, że to jest dla ciebie ważne, że sprawia ci to radość, mimo że czasami jest trudne albo powoduje frustrację to tak, to ma sens.

Jeśli oczekujesz, że pisanie przyniesie ci sławę i pieniądze, najlepiej w przeciągu najbliższego kwartału, to nie, to raczej nie ma sensu. Radzę wtedy znaleźć inny sposób na zdobycie sławy i fortuny, a z pisanie zdjąć presję i sprawdzić, czy nadal lubimy to robić. Bo pisanie bardzo rzadko przynosi pieniądze, tak jak każda twórczość. Oczywiście zupełnie inna jest sytuacja, w której ktoś ma biznes, od dłuższego czasu zarabia na swojej wiedzy i książka ma być kolejnym krokiem, poradnikiem dla zdobytej już rzeszy klientów, wtedy tak, możliwe, że na niej zarobi.

Jeśli natomiast chcesz tworzyć, bo czujesz, że masz historię do opowiedzenia, bo pisanie po prostu sprawia ci przyjemność, bo najlepiej wyrażasz się w słowach, bo kochasz literaturę, czytasz nałogowo i chcesz też spróbować swoich sił – tak, to ma sens. Ma sens pisanie jak najwięcej, rozwijanie się, dawanie sobie szansy na naukę, żeby pisać coraz lepiej. Ma sens także pisanie kiepskich kawałków i wyrzucanie ich do kosza, ma sens wkurzanie się, że siedzisz drugą godzinę przed komputerem i napisałaś/łeś pół strony, ma sens mierzenie się ze swoją frustracją. Ma sens czytanie swojego opowiadania po roku i stwierdzanie, że jest straszne i że teraz najchętniej poprawiłoby się co drugie zdanie, albo najlepiej napisanie go od początku. Bo to znaczy, że się rozwijasz.

Moim zdaniem każda twórczość ma sens, a już najbardziej ta, której nadaje się ścieżkę rozwoju. Czyli taka trochę „prowadzona”, zaoopiekowana, w której nie piszesz przez 20 lat tej samej książki nie próbując się uczyć, tylko taka, której nadajesz ważność i się nią zajmujesz. Wtedy szansa, że napiszesz to, o czym marzysz, wzrasta, co więcej, najprawdopodobniej napiszesz coś tak wspaniałego, o czym jeszcze ci się nawet nie śniło.

podpis2

Nie musisz się doktoryzować w pisaniu, żeby zacząć pisać.

Nie musisz się doktoryzować w pisaniu żeby zacząć pisać – zanotowałam sobie podczas ostatniego spotkania z jedną z moich autorek. Przekonanie, że pisanie zastrzeżone jest dla Specjalnych Osób, Utalentowanych, Obdarzonych Magicznymi Zdolnościami jest dość powszechne. Pisałam już o tym nie raz, że pisania można się nauczyć i że to rzemiosło, warsztat, umiejętność wymagająca praktyki. Możesz przeczytać chociażby ten artykuł. A dziś chciałabym powiedzieć o przekonaniu następnym – że kiedy już uznamy, że to rzemiosło i zaczniemy się go uczyć, to często myślimy, że ta nauka musi potrwać bardzo długo zanim dozwolone nam będzie napisać coś NAPRAWDĘ. 

Nie raz spotkałam się z osobami, które mają dom pełen książek „Jak napisać powieść”, „Zostań pisarzem”, „10 sposobów na konstrukcję kryminału”, zaliczyły wszystkie możliwe kursy korespondencyjne i warsztaty stacjonarne, są obecne na wszystkich wykładach w okolicznym domu kultury i subskrybują kilkanaście newsletterów o tym jak pisać. Oczywiście po angielsku, po polska oferta jest bardzo znikoma. Jak myślisz, ile czasu im zostaje na pisanie kiedy przeczytają te wszystkie książki, zamówią nowe, pójdą na warsztat i przetłumaczą trudne słowa z nowego newslettera tej świetnej kanadyjskiej pisarki? Obawiam się, że niewiele.

Nie zrozum mnie źle – nie uważam, że poradniki pisarskie, zajęcia, wykłady czy inspirujące listy są złe – absolutnie nie! One są Ci bardzo potrzebne – żeby szkolić swój warsztat.

Ale kluczowe jest, żeby znaleźć równowagę pomiędzy teorią a praktyką.

Od samego czytania o tym jak pisać nie nauczysz się pisać. Ile znasz osób, które wygrały Wimbledon po tym jak przez 10 lat oglądały go w telewizji? To dokładnie ten sam przypadek. Żeby nauczyć się pisać, żeby pisać lepiej, żeby szkolić swój warsztat musisz praktykować. Pisać, pisać i jeszcze raz pisać.

Samo pisanie, bez uczenia się, bez poprawiania, bez warsztatów i poradników, może okazać się pułapką. Bo możesz powtarzać te same błędy, pisać ciągle tak samo, zupełnie się nie rozwijać.

Do rozwoju potrzebujesz teorii i praktyki – wiedzy i ćwiczeń. Ani bez jednego ani bez drugiego nie będziesz dobrym pisarzem.

Wiedziałaś/łeś, że Szczepan Twardoch napisał kilkanaście książek przed bestsellerową „Morfiną”? Na spotkaniu w Krakowie w zeszłym roku powiedział: „nieudane pierwsze książki były mi potrzebne, żeby zacząć pisać lepiej”. A ty, ile nieudanych książek masz na swoim koncie? Nie pytam ile pomysłów masz w głowie, tylko ile napisanych stron. Kilkaset? Czy dwadzieścia?

Nie musisz stać się specjalistą od pisania żeby pisać. Nie musisz jechać do Stanów do szkoły kreatywnego pisania, nie musisz wieszać na ścianie piętnastego dyplomu zakończenia kursu pisania. Przeczytaj jedną książkę o tym jak pisać, idź na jeden kurs. I wprowadź w życie wszystko, czego się tam nauczyłaś/łeś. Kiedy całą to wiedzę wykorzystasz w praktyce i poczujesz, że masz to ugruntowane, to wtedy przeczytaj kolejną książkę i jeśli chcesz to idź na kolejny kurs. Buduj swoje pisanie jak tort, warstwami – wiedza/praktyka/wiedza/praktyka. Nikt, nawet najlepszy nauczyciel nie zrobi tego za ciebie i żaden dyplom z kursu nie zastąpi umiejętności zdobytych podczas pisania.

Bo pisania można się nauczyć – tylko żeby to zrobić trzeba pisać.

podpis2

Ryzyko

Fragment książki Julii Cameron „Droga artysty”.

PYTANIE: Co bym zrobił, gdybym nie musiał tego robić doskonale?

ODPOWIEDŹ: O wiele więcej, niż robię.

(…)

„Wyjdę na idiotę” – mówimy, wspominając pierwsze zajęcia na kursie aktorskim, pierwsze kulawe opowiadanie, nasze straszne rysunki. Fortel polega na tym, że porównujemy się z mistrzami i oceniamy własne dziecinne kroczki miarą ich szczytowych osiągnięć. Swoich studenckich etiud nie zestawiamy ze studenckimi etiudami George’a Lucasa. Zestawiamy je z Gwiezdnymi Wojnami.

Nie przyjmujemy do wiadomości, że aby zrobić coś dobrze najpierw musimy być gotowi zrobić to źle. Wolimy wyznaczyć sobie granice tam, gdzie spodziewamy się sukcesu. Żyjąc w tych granicach czujemy się przygaszeni, przytłumieni, zrozpaczeni i znudzeni. Ale za to bezpieczni. Bezpieczeństwo jest bardzo kosztownym złudzeniem.

Żeby zaryzykować, musimy odrzucić balast ograniczeń, które sobie narzuciliśmy. Musimy się przebić przez: „Nie mogę, bo…”. Bo jestem za stara, za biedna, zbyt nieśmiała, zbyt dumna? Zbyt ostrożna? Zbyt bojaźliwa?

Kiedy mówimy, że czegoś nie potrafimy, zwykle oznacza to, że nie zrobimy czegoś, o ile nie jesteśmy pewni, że zrobimy to doskonale.

Czynni artyści wiedzą, że taka postawa to szaleństwo. Wśród reżyserów krąży popularny dowcip: „Tak, zawsze wiem, jak powinienem wyreżyserować film – kiedy już go wyreżyseruję”.

Jako zablokowani artyści mamy nierealistyczne oczekiwania i wymagania – od siebie wymagamy samych sukcesów, a od innych uznania. To milczące założenie sprawia, że mnóstwo rzeczy pozostaje poza naszymi możliwościami. (…)

Gdy pogodzimy się z myślą, że coś, co warto zrobić, być może warto zrobić choćby i źle, otworzą się przed nami szerokie możliwości. „Gdybym nie musiał(a) robić tego doskonale, spróbował(a)bym…” [napisać coś?]

W filmie Wściekły byk brat i menedżer głównego bohatera, boksera Jake’a La Motty, tłumaczy mu, dlaczego powinien zrzucić parę kilogramów i stanąć do walki z nieznanym przeciwnikiem. Zawiłą przemowę, po której Jake jest całkiem skołowany, menedżer podsumowuje: „A więc zrób tak. Jak wygrasz , to wygrasz. Jak przegrasz, to też wygrasz”.

Tak samo jest z podejmowaniem ryzyka.

Inaczej rzecz ujmując, bardzo często warto podjąć ryzyko tylko po to, żeby je podjąć. Poszerzanie definicji samego siebie jest ożywcze – a temu służy ryzyko. Gdy rzucasz sobie wyzwanie i je podejmujesz, rodzi się w tobie poczucie mocy sprawczej – katapulta do kolejnych wyzwań skazanych na powodzenie. Z tej perspektywy przebiegnięcie maratonu zwiększa prawdopodobieństwo napisania sztuki. Napisanie sztuki daje ci fory w maratonie.