Jak piszesz o swoim życiu

Obejrzałam ostatnio bardzo interesujące krótkie video z Davidem Vannem. Opowiada o tym jak swoje życie przepisuje w książkach, w jaki sposób pracuje na swoich osobistych doświadczeniach zmieniając je w literaturę. Zaznacza różnicę między pisaniem autoterapeutycznym a pisaniem literatury podkreślając, że to pierwsze może być wspaniałym sposobem na poradzenie sobie z przeszłością, ale ma inną funkcję i cel niż literatura piękna. 

Wypowiedź pisarza jest dla mnie super ciekawa z dwóch powodów – ostatnio przeczytałam “Komodo” i zachwyciłam się jego twórczością, a wcześniej miałam sporą refleksję i rozmowę z Martą Marecką i Joanną Nałęcz o tym, że zawsze piszemy z siebie, ale to nie oznacza opowiedzenia swojej historii 1:1 raz. To oznacza przetwarzanie na bardzo różne sposoby, na wiele sposób swoich emocji, przeżyć, tego, co mamy głęboko zakopane i wychodzi z nas tylko zakryte cienkim filtrem tworzenia sztuki. Zawsze wiedziałam, że nie da się pisać nie o sobie i nie z siebie (oczywiście mówię o twórczości, nie o mechanicznym produkowaniu tekstów według wzorca, gdzie podstawiane są kolejne kartonowe postacie), ale niedawno to poczułam i jeszcze głębiej zrozumiałam. Fascynuje mnie połączenie pomiędzy naszą głębią, zarówno świadomą i jak nie i tym, co piszemy. W jaki kostium, scenografię, wydarzenia ubieramy konflikty, zarówno te wielkie jak i mikroskopijne czające się w naszych sercach i brzuchach. To trochę tak jak linie papilarne – nie ma dwóch takich samych, są naszym najbardziej osobistym, niezmywalnym śladem, a jednocześnie nie da się ich bezpośrednio czytać, zobaczyć, nie są widoczne od razu. David Vann napisał już ponad 10 książek i dużo opowiada w wywiadach skąd zaczerpnął motywy, emocje, wydarzenia i postacie. Wyraźnie można usłyszeć, że nie chodzi o pisanie pamiętnika i opowiadanie swojego życia w skali 1:1, tylko o potraktowanie go jako niesamowitej bazy do tworzenia czegoś więcej. Do przetwarzania. 

Wspomniane video zaczyna się od słów “Myślę, że kiedy czytelnik zna prawdziwą historię w tle opowieści, to zmienia to jego czytanie”. Jak całkowicie inne jest to podejście od częstego strachu, który towarzyszy pisarzom “czy ktoś się domyśli?”, “czy mogę napisać o moim byłym mężu?”, “czy rodzina mnie wykluczy?”. Wielokrotnie spotkałam się z początkującymi pisarzami, którzy najbardziej skupiają się na tym jak wystarczająco dobrze ukryć prawdę. Dlaczego tak wstydzimy się swoich przeżyć? Nie mam odpowiedzi na to pytanie, ale czuję się ogromnie zainspirowana Davidem Vannem i na pewno coś jeszcze z tego wyniknie. Jeśli znasz polskiego pisarza, pisarkę, którzy podobnie jak Vann opowiadają o tym jak przetwarzają swoje życie, będę Ci bardzo wdzięczna za podesłanie nazwiska. Niżej link do video dla Ciebie – może masz ochotę obejrzeć!

I na zakończenie – David Vann nie mógł znaleźć wydawcy dla swojej pierwszej książki przez 12 lat. Teraz “Legendy o samobójstwie” są międzynarodowym bestsellerem dosłownie obsypanym nagrodami.  

PISARSKI HIT

Rozmawiałam niedawno z przyjaciółką pisarką i obie doszłyśmy do tego samego wniosku: że do pisania najbardziej potrzeba czasu, który nie jest przeznaczony na nic innego i bycia poza domem. 

Obie wróciłyśmy z urlopów i mamy to samo doświadczenie wylewu energii twórczej, pisania z niesamowitego flow i niewyczerpywalnego źródła pomysłów, słów, kiedy nie jest się w domu i nie zajmuje się niczym poza pisaniem. Wysłałam do Ciebie już mnóstwo listów o tym, czego potrzeba do pisania (no chyba, że jesteś tu nowa/y), w czytelni znajdziesz na ten temat całkiem sporo artykułów (na przykład ten), ale jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo przekonana, że najważniejsze są czas i przestrzeń. Wyjazdy pisarskie, odosobnienia, rezydencje artystyczne, mają teraz dla mnie jeszcze więcej sensu, jeszcze bardziej jestem absolutnie przekonana o ich cudownych i niesamowitych właściwościach. A najlepsze jest to, że jeśli nie chcesz jechać na zorganizowany wyjazd z grupą, możesz to zrobić sam/a. To słabe marketingowo, ale nigdy nie byłam dobra w sprzedawaniu, więc nie będę ci wciskać, że musisz jechać na wyjazd ze mną. To jest spore ułatwienie, masz wszystko gotowe i do tego masz super ważną rzecz – mentora, który Ci pomoże i wskaże kierunek, odpowie na pytania i grupę, która Cię wesprze. Ale może nie potrzebujesz mentora, nie znosisz być w grupie albo termin ci nie odpowiada albo mieszkasz za daleko od Polski – jeśli nie chcesz albo nie możesz pojechać na wyjazd ze mną, możesz naprawdę zrobić sobie pisarskie odosobnienie dla siebie. Nie musi być daleko. Może Twoja przyjaciółka wyjeżdża na wakacje i zostawi ci klucze do swojego mieszkania w innej dzielnicy? To już wystarczy, uwierz mi, jeśli będziesz na urlopie i postanowisz zadedykować czas swojemu pisaniu, to szansa, że będziesz pisać dużo jest naprawdę spora. 

To jest mój najnowszy, absolutny hit pisarski. Bardzo prosty, nie potrzebujesz magii. Wszystko w Twoich rękach. 

GRANICE TWOJEGO ŚWIATA

“Na pierwszych stu metrach ścieżki mogło się wydawać, że las jest przepastny, nieskończenie głęboki i pełen tajemnic. Łatwo się zapomniało, że jesienią i zimą dało się dostrzec między gałęziami długie skaliste zbocze, opadające od drogi wokół osiedla, a także pomarańczowy dach jednego z domów. Problemem nie jest to, że świat wyznacza granice wyobraźni, lecz to, że wyobraźnia wyznacza granice świata”.

Przeczytałam ostatnie zdanie tego fragmentu, raz, drugi i trzeci, a potem zrobiłam mu zdjęcie telefonem. Często tak robię z cytatami, które mnie poruszają. Ten dotyka tematu ograniczeń, na który bardzo często rozmawiam. Ze znajomymi, z poznanymi ludźmi, z klientami. Bo moim zdaniem bardzo bardzo wiele ograniczeń (nie wszystkie, ale naprawdę większość), jest tylko w naszej głowie. I kiedy ktoś mówi, że “nie może” zmienić pracy, mieć lepszego życia, mieć więcej czasu na pisanie, czuć się lepiej, robić to, czego naprawdę pragnie, to moim zdaniem to “nie mogę” wynika z tego jak myśli i gdzie sięga jego wyobraźnia. Jak i gdzie jego wyobraźnia wyznacza granice jego świata. 

Może jest to dla Ciebie jasne, a może nigdy się nad tym nie zastanawiałeś/łaś, że to co myślimy i na jak wiele pozawala sobie nasza wyobraźnia wynika w znacznej większości z tego, w jakim środowisku, kulturze, w jakim społeczeństwie zostaliśmy wychowani. Jeśli urodziłam się i dorastałam w kulturze europejskiej, w Polsce, w kraju, gdzie wyznawane są wartości katolickie i na przykład w rodzinie, gdzie najważniejsze jest założenie rodziny i zarabianie pieniędzy, to jest jasne, że mój naturalny system wartości będzie dokładnie taki sam i wszystko, co dla mnie oczywiste i najważniejsze będzie wyrastało właśnie z takich wartości. Ktoś, kto urodził się w kulturze wschodniej, np. W Japonii, nie wychowywał się w chrześcijaństwie i w jego rodzinie największą wartością jest uczciwość i honor, będzie dla mnie całkowitym kosmitą. Jego sposób widzenia świata będzie dla mnie w najlepszym razie szokujący, a w najgorszym zły i nie do przyjęcia. Jeśli urodziłam się w domu, w którym nikt nigdy nie przeczytał żadnej książki, to żeby zacząć czytać i interesować się literaturą, będę potrzebować znacznie więcej wysiłku niż ktoś, kogo rodzice czytają od rana do nocy. To, w czym wyrastałam i co mnie otacza, uznaję za oczywiste. I to jest naturalne. Schody zaczynają się moim zdaniem, kiedy uznaję to za jedyne. Kiedy moja wyobraźnia nie sięga dalej niż przeciętna społeczna w moim mieście. Kiedy myślę, że muszę mieć nudną pracę, bo “wszyscy ją mają”. Kiedy myślę, że nie mogę podróżować, mieszkać w kamperze albo malować wielkich obrazów bez planu co z nimi zrobię, bo przecież nikt inny tak nie robi. “Problemem nie jest to, że świat wyznacza granice wyobraźni, lecz to, że wyobraźnia wyznacza granice świata”. 

Wcale nie twierdzę, że zobaczenie granic mojego świata jest proste, a tym bardziej, że proste jest sprawdzenie co wyznacza te granice i potem ich przesuwanie. Nie, to nie jest proste. Ale jest wspaniałe. Przynosi ogromną radość, taką, którą możesz poczuć, kiedy stoisz na klifie i patrzysz na rozciągający się przed Tobą ocean. 

Fragment pochodzi z 3 tomu powieści “Moja walka” Karla Ove Kaunsågarda

NA BOŻE NARODZENIE

Co roku zastanawiam się, czy wysyłać Ci życzenia świąteczne. I zazwyczaj tego nie robię, bo czuję, że w zalewie świątecznych maili z życzeniami, mój byłby tylko kolejnym, który zapcha Twoją skrzynkę. W tym roku też nie dostaniesz od mnie specjalnego maila tuż przed świętami, ale za to chciałabym napisać do Ciebie kilka słów już teraz, bo kolejny list wyślę 26 grudnia. 

Chcę Cię zapytać, jak prezent dajesz sobie?

Czy na liście prezentów dla bliskich masz siebie?

Czy w szale zakupów, gotowania, spotkań z przyjaciółmi, wizyt rodzinnych, robisz coś specjalnego dla siebie?

Przez wiele lat byłam doskonała w obdarowywaniu innych. Wyspecjalizowałam się w dawaniu. Nie tylko na gwiazdkę, ale wtedy dochodziłam do ekstremum. Dawałam, bo chciałam okazać miłość, zrobić coś dobrego, bo myślałam, że to jedyna droga. Dawałam prezenty, czas, uwagę, gotowałam dla całej rodziny, obsługiwałam stół, byłam jak jednoosobowa instytucja. A mam dość dużą rodzinę, więc było co robić. Nie znałam innej miłości. 

A potem bardzo powoli, krok po kroku, zaczęłam się uczyć, że jest coś innego. Że miłość zaczyna się we mnie. Ode mnie. Że to ja mam być obiektem swojej miłości. 

Początki dawania sobie samej prezentów były szalenie trudne. Ale nie odpuszczałam, bo jestem uparta, konsekwentna i umiem dążyć do celu. A cel był jeden – być miłością. 

Najpierw nauczyłam się dawać sobie czas i przyjemności. Ale nie takie fake przyjemności, jak baton czekoladowy, które mnie zatkają na dobre, tylko PRAWDZIWE, karmiące przyjemności. 

Oczywiście kąpiel w wannie! Albo masaż albo nawet wizyta w spa. Ale pamiętaj, że Spa możesz też zrobić w swojej łazience. (albo pojechać na Pisarskie Spa na Korfu)

Dobre kino. 

Piękny sweter, szal, koc albo płaszcz, który naprawdę Cię otuli, Twoje ciało i Twoje serce. 

Potem nauczyłam się dawać sobie uwagę i wartościową wiedzę, która mnie rozwija

Wspaniała mowa noblowska Olgi Tokarczuk. Trwa godzinę, możesz puścić ją głośno i lepić pierogi  albo rozciągać się na dywanie. 

Książka “Nie zaczęło się od ciebie”, właśnie skończyłam. To książka, która zatrzęsła moim światem i polecam ją absolutnie każdemu, kto chciałby doświadczać w życiu więcej miłości. 

Warsztat pisania, yeah!

Potem przyjemności estetyczne, zupełnie niepraktyczne, ale za to piękne i sprawiające mi przyjemność. 

Wielki bukiet kwiatów, tylko dla Ciebie.

Atlas Mojego Kosmosu

Wizyta w galerii albo muzeum i czas tylko dla Ciebie na oglądanie obrazów czy zdjęć

Album sztuki, piękna książka kulinarna i zanurzenie się w cebulki włosów. 

A może to wszystko co piszę akurat do Ciebie nie pasuje, bo Ty wiesz najlepiej jaki chcesz sobie dać prezent.

Miłość zaczyna się w Tobie. 

Gdzie jest Twój Robert?

Patti Smith przeprowadziła się do Nowego Jorku w 67 roku. Zaraz potem poznała Roberta Mapplethorpe’a, i od tego momentu byli nierozłączni. Widywano ich zawsze razem, rozczochranych, obwieszonych ręcznie robionymi amuletami, drżących nowymi pomysłami, świecących miłością albo aktualną kłótnią. Wkrótce potem ich kariery artystyczne wybuchły. Tak jakby Patti, poetką, pisarka, gwiazda rocka, piosenkarka musiała najpierw spotkać Roberta, a Robert, jeden z najbardziej znanych i kontrowersyjnych fotografów XX wieku musiał spotkać Patti. Nie mogli bez siebie tworzyć, mimo że każde z nich robiło swoje. Kłócili się, kochali, schodzili i rozchodzili, byli kochankami i przez jakiś czas parą, ale przede wszystkim byli najlepszymi przyjaciółmi. Patti Smith byłaby inną Patti, jej muzyka i poezja byłyby inne bez Roberta. Robert byłby bez niej innymi fotografem, może nigdy tak znanym.* 

John Lenon i Yoko Ono**. Jeśli nie znasz ich wspólnej sztuki, to po prostu ją odkryj, zazdroszczę Cię, że ta podróż na nieziemską planetę jest jeszcze przed tobą. 

Michel Faber, którzy przestał pisać po śmierci swojej żony, bo bez niej nie umie pisać. 

Mogłabym wymieniać jeszcze długo. Myślę, że znaczna większość artystów potrzebuje kogoś, do wymiany myśli, pomysłów, wsparcia, do wspólnego wymyślania, do możliwości dzielenia się twórczością. Bardzo trudno jest być zawsze samemu i tworzyć, nie mieć z kim o tym pogadać, nie mieć nikogo, kto byłby inspiracją. Wiem, że znalezienie takiej osoby może być trudne. Nie każdy ma takiego farta jak Patti i Robert, którzy wpadli na siebie w księgarni, gdzie Patti zaczęła pracować. Ale możesz świadomie poszukać dla siebie artystycznego partnera i bardzo bardzo Cię do tego zachęcam, bo przygoda, która czeka na was oboje może być nieporównywalnie ciekawsza niż Twoja w pojedynkę. 

A Patti i Robert to jedni z wielu bardzo fascynujących artystów, o których opowiadam w programie „Wszystkie Twoje notesy”.

WSZYSTKO O KSIĄŻKACH

Czytanie jest dla mnie jak sen, jak jedzenie, dobre spotkanie z przyjaciółmi – niesamowicie karmiące, otwierające mi klapki w głowie, dające radość i zwykłą rozrywkę. Uwielbiam czytać i jestem przyzwyczajona do tego, że czytam w każdej wolnej chwili, po prostu mam ze sobą książkę, więc w tej chwili, kiedy wiele osób sięga po telefon, w tramwaju, kiedy czekamy, przy samotnym posiłku, kiedy po prostu kładę się na chwilę na kanapie, wtedy zamykam oczy i odpoczywam albo czytam właśnie. Książka zamiast smartfona!

No dobra, dość ględzenia, teraz o tym co ostatnio trafiło w moje ręce. Będzie długo, uprzedzam, ale mam nadzieję, że masz czas, w końcu trwa świąteczna przerwa!

Hesse „Siddharta”. Od razu mówię, ża nie spodoba się każdemu. Raz, że temat: życie i wędrówka Hindusa, który w poszukiwaniu duchowego oświecenia przemierza Indie, nie dla każdego jest pociągający, dwa, że to stara książka (wydana w 1922 roku, Hesse był w Indiach w 1911), co bardzo czuć w języku i może być męczące w czytaniu. Tylko dla fanów staroci, zainteresowanych rozwojem duchowym, ale mających cierpliwość do wyłuskiwania przekazu z powieści. Tak, bo to powieść wbrew pozorom, z racji archaicznego stylu czyta się trochę jak przypowieść. Słyszałam o tej książce wiele, ale wcale nie uważam, że jest jakaś mega niesamowita. Kilka razy ją odkładałam i niespecjalnie chciało mi się do niej wracać, wyobrażam sobie, że wiele osób przez nią nie przebrnie. Może przeczytałam ją trochę za późno, może pięć lat temu to by było dla mnie coś więcej. I zaraz piorun mnie trzaśnie za takie słowa o Hesse!

Agnieszka Maciąg „Rozmaryn i róże” i „Pełnia życia”. Tak, to nie przypadek i specjalnie piszę o Agnieszce Maciąg zaraz po „Siddharcie”, żeby Ci pokazać jak niesamowicie różne rzeczy można czytać. W jakimś sensie (teraz mnie trzaska piorun numer dwa), Maciąg i Hesse piszą dokładnie o tym samym. O tym jak odnaleźć pełnię, jak czuć spokój, jak znaleźć (w sobie) miłość i szczęście. Mogliby sobie pogadać przy masala chai, czyli indyjskiej herbatce z przyprawami o rozwoju duchowym i zdrowym życiu. Książki Agnieszki są oczywiście bardzo współczesne, ale nadal są dla poszukiwaczy. Choć Agnieszka pisze o ważnych sprawach w tak miękki sposób, że myślę, że przekonałaby nawet najbardziej zatwardziałego górnika z Zagłębia, żeby porzucił schabowego na rzecz wegańskiej potrawki i rano puścił sobie mantry. „Rozmaryn i róże” to opowieść o wakacyjnej podróży na południe Europy, a „Pełnia życia” osobista historia drogi życiowej autorki, ale treści są podobne: masa małych elementów o codzienności Agnieszki, a tym samym wskazówek jak sprawić, żeby życie było przyjemniejsze, spokojniejsze i pełniejsze. Obie połknęłam w dwa kolejne popołudnia. Jeśli czyta się je w papierze to mają jeszcze zaletę estetyczną – ładnie wydane, z bardzo pięknymi zdjęciami. 

Marta Abramowicz „Zakonnice odchodzą po cichu”. Teraz z grubej rury, bo to gruby temat. Reportaż o kobietach, które odeszły z zakonu. Można by się czepiać konstrukcji i trochę niedociągnięć redaktorskich, ale nie warto, bo treści poruszane przez Abramowicz są po prostu zbyt ważne na czepialstwo. Przez dobry tydzień chodziłam pod ogromnym wrażeniem tego reportażu opowiadając każdej napotkanej osobie „a wiesz, że….”, bo to opowieść o świecie, o którym większość z nas nie ma zielonego pojęcia. Otwiera klapki w mózgu i oczy na świat. 

Weronika Gogola „Po trochu”. Powieść o dzieciństwie na wsi, bardzo zgrabnie napisana, wciągająca, z bardzo współczesnym językiem, mimo że tematy retro, co jest ciekawym połączeniem. Zdaje się, że teraz jest moda na książki o tej tematyce, czytałam Annę Cieplak, trochę podobna, ale Gogola jest znacznie bardziej nostalgiczna i chyba lepiej napisana. Ciekawe, warto, tym bardziej, że fajnie jest wspierać polskie debiuty!

Wojciech Jagielski „Na wschód od zachodu”. Powiem tak: nie będę obiektywna, bo uwielbiam Jagielskiego. Szczególnie odkąd porzucił życie korespondenta PAP-u i zaczął pisać bardziej literacko. Do tej książki mam osobisty stosunek i dlatego przeczytałam ją drugi raz, z taką samą przyjemnością jak pierwszy. Bardzo wciągająca opowieść o Indiach i kilku osobach, które postanowiły zostać tu na zawsze. Prawdziwe historie, miejsca, wydarzenia opowiedziane w pięknej literackiej formie. Uwielbiam całość, ale początek, pierwszy akapit mogłabym czytać setki razy. 

Elizabeth Strout „To, co możliwe” i „Trwaj przy mnie”. Mam nadzieję, że Elizabeth Strout nie trzeba Ci przedstawiać. W ciągu ostatnich paru lat było o niej głośno, dostała parę nagród, a jej powieści to po prostu kawał dobrego pisania. Wszystkie łączy miejsce akcji i historie „zwykłych ludzi w małych miasteczkach”. Ja mogę czytać Strout zawsze i wszędzie, choć nie wszystkie powieści podobają mi się tak samo. Z dwóch, które przeczytałam ostatnio, wrażenie zrobiła na mnie (i tym samym stała się moją ulubioną wśród książek pisarki), „Trwaj przy mnie”, której nie chciałam odłożyć ani na moment i jednocześnie rozkoszowałam się każdym zdaniem. To rzadkie połączenie, więc jeśli masz ochotę przeczytać dobrą obyczajową powieść, to koniecznie po nią sięgnij. „To, co możliwe” też jest dobre, ale już bez szalu. Ach i od Strout na pewno można uczyć się pisania, mam na myśli, że jej książki świetnie się nadają do czytania analitycznego. 

Brene Brown „Dary niedoskonałości”. Wiem, że wszyscy uwielbiają Brene Brown. Od dawna chciałam coś jej przeczytać, może sięgnęłam po nie najlepszą książkę? Nie wiem, ale rozczarowałam się. Kilka ciekawych tez, zaznaczyłam sobie może dwa fragmenty, a oprócz tego skończyłam z ulgą. Ot, zwykły poradnik jak sobie radzić samemu ze sobą. Jeśli lubisz i czujesz, że potrzebujesz, może to coś dla Ciebie, w przeciwnym razie wybierz coś innego. A jeśli czytałaś/łeś inne książki Brown i chcesz mi coś polecić, to chętnie się dowiem. 

Szczepan Twardoch „Królestwo”. Zaczynam już czwarty raz opis tej książki i nie wiem co napisać. Pozwól mi po prostu zanotować parę słów, bo w przypadku tej powieści troszkę odbiera mi mowę. Literatura pełną gębą. Mało kto w Polsce pisze teraz naprawdę literaturę. Powieść, której nie da się zapomnieć. Mistrzostwo konstrukcji i języka. Każdy element jest na swoim miejscu. Bardzo trudny temat, więc czytasz i wbija Cię w ziemię, ale jednocześnie czytasz i nie możesz przestać, bo to jest tak niesamowicie dobrze zrobione. Marzę o chwili, kiedy zamiast masy staroci o wojnie w szkole będziemy czytać Twardocha. Nigdy tyle nie dowiedziałam się o tym jak wyglądał świat, Warszawa tuż po wojnie i w trakcie. Jeśli „Królestwo” nie wejdzie do kanonu lektur, to przysięgam, zostanę ministrem, żeby to zmienić. 

George Saunders „Lincoln w Bardo”. Wszyscy się zachwycali, krytycy piali z zachwytów, jesienią był niesamowity boom na tą powieść i jeśli o niej nie słyszałeś/łaś to nie wiem czy gratulować Ci izolacji od mediów czy martwić się, że nie wiesz co piszczy na książkowym rynku. No właśnie… ja wcale nie piszczałam, a jeśli, to na pewno nie z zachwytu, może trochę popiskiwałam z rozczarowania. Bo mi się nie podobało. Bach, piorun numer cztery leci w moją stronę! Dziś zginę. Przeczytałam połowę, zmuszając się. Dla mnie to zdecydowanie przerost formy nad treścią. Coś w stylu „co by tu wykombinować, żeby było bardzo oryginalnie”. No i jest oryginalnie, tylko co z tego, skoro dla mnie nudno. Nic mi ta powieść (czy dramat? czy poemat? nikt nie wiem, wszyscy piszczą, że to takie przekraczanie gatunków) nie dała, ani chwili emocji, ani momentu przyjemności, wzruszenia, śmiechu, żadnej wiedzy. Dla mnie to wydmuszka. 

Laetitia Colombani „Warkocz”. Fajne czytadło na popołudnie. Krótka powieść, a właściwie trzy dłuższe opowiadania splecione ze sobą delikatnie jednym motywem – warkocza. Trochę jak Ferrannte, bo w czasie teraźniejszym i bardzo skupione na plastycznej akcji. Dobrze zrobione, gładkie i poruszające opowieści o trzech kobietach, które znajdują w sobie siłę, żeby przezwyciężyć trudności. Takie trochę girl power w wersji soft. Kto lubi obyczajówki – czytajcie!

Don Miguel Ruiz „Cztery umowy”. No i hit na koniec, choć wcale nie literacki i wcale nie nadający się do uczenia pisania. Jeśli ktoś by szukał książki rozwojowej i chciałby przeczytać jedną, to zdecydowanie wskazałabym ten tytuł. Krótki poradnik o czterech zasadach do stosowania w życiu, stosuję od 6 dni i choć to wcale nie jest łatwe, to widzę jaką robi kolosalną różnicę w postrzeganiu siebie, innych i rzeczywistości. Jeśli kręci Cię podróż w głąb siebie to nie wahaj się ani chwili!

Uff, to był kawał tekstu! Jeśli znasz którąś z tych książek, chcesz się ze mną podzielić tym, co myślisz albo polecić mi coś innego do czytania – będzie mi miło dostać od Ciebie odpowiedź!