Wiatr pizga bez litości. Wokół warkot autobusów i mdlący zapaszek benzyny. Senni podróżni suną po mokrym chodniku. Niby siódma rano, ale ciemno jak w środku nocy. Potupując wściekle, wypatruję jak zmiłowania zielonego Flixbusa, który zawiezie mnie do Wrocławia. Trzy godziny jazdy w jedną stronę, trzy godziny warsztatów, trzy godziny z powrotem do Krakowa. Stoję na tej płycie dworca i myślę sobie, że normalni ludzie o siódmej rano w sobotę śpią. Ja jadę na kurs prozatorski z Jackiem Bierutem. Jestem na styk. Jacek siedzi za biurkiem, nieogolony, włosy ma związane w niedbałą kitkę. Czeka, aż wybije dokładnie jedenasta i nerwowymi ruchami zamyka drzwi. Jest nas tu siedmioro: amatorzy, debiutanci i doświadczeni pisarze. Czytamy swoje teksty – każdy zupełnie inny. X. wprowadza nas w trans swoją subtelną, oniryczną prozą, Y. napisała opis brutalnego gwałtu, Z. – emocjonującą relację z meczu piłkarskiego. Wszystko szczegółowo omawiamy. Jacek grzebie nam w opisach i prześwietla zdania. Zawsze dostosowuje się do stylu autora. Nie uczy ogólnych zasad pisania. Raczej pokazuje, jak znaleźć własny język w nadmiarze słów. Na warsztaty pisarskie wydaję większość swoich oszczędności. Z koleżankami organizuję też nieformalne spotkania, na których czytamy swoje teksty. Robię to, ponieważ dzięki temu odnajduję swój głos. Ale też po to, aby się tego głosu mniej wstydzić. Przez trzy lata pisałam do szuflady. Napisałam trzy powieści, których nie pokazywałam nikomu. Ludzie patrzyli na mnie z pobłażaniem albo pytali się, czy zamierzam wydać te książki. Nie zamierzałam. Pisanie miało w sobie posmak biurowego romansu. Trudno przestać, ale człowiek cały czas ma poczucie, że robi coś niewłaściwego. Żałosnego nawet. Tak było do momentu pierwszego warsztatu. To były zajęcia pisania zmysłowego u Marii. Początek grudnia. Okutana akrylowym płaszczem, jechałam na Powroźniczą z pięcioma długopisami w torbie (na pewno wszystkie się wypiszą), serce mi waliło, a pot wsiąkał w ciuchy. Świetnie. Nie dość, że będę pokazywać ludziom, co napisałam, to jeszcze będę gwałcić im zmysły swoją aurą. Weszłam do jasno oświetlonej sali. Maria, zaskakująco wiosenna w lekkiej sukience, przywitała mnie i zaproponowała herbatę. Z ciepłym kubkiem w rękach, poczułam się pewniej. A potem zaczęła się schodzić reszta uczestników. Wyglądali bardzo zwyczajnie. Zaczęliśmy. Maria prowadziła nas stopniowo przez ćwiczenia. Opisywaliśmy przyniesione przez nią przedmioty, skupialiśmy się na wrażeniach ze zmysłów. Poznawałam techniki pisarskie, o których nie miałam pojęcia. Czytaliśmy też swoje teksty w małych grupach. Okazało się, że to, co pisałam, nie było ani żałosne, ani genialne – było po prostu ok. To doświadczenie ustawiło mi perspektywę. Wróciłam do domu jak na skrzydłach, z mnóstwem wskazówek, co mogę robić lepiej. Od tamtej pory jeżdżę na warsztaty regularnie. Z każdych coś wynoszę. Od Marii nauczyłam się pisać wszystkimi zmysłami i ćwiczyć elastyczność pióra. Jacek pokazał mi, jak ścinać niepotrzebne słowa. Rita i Ewa wyczuliły mnie na powtórzenia. Ale jest coś więcej, co dają mi te zajęcia. Poczucie, że nie jestem sama. Pisanie przestało być biurowym romansem. Chciałabym, żeby przestało nim być dla wszystkich. Kreatywności towarzyszy w naszej kulturze albo otoczka obciachu albo otoczka mistycyzmu – oto siada Wieszcz i w Natchnieniu tworzy Dzieło. Warsztaty odzierają proces twórczy z tych mitów. Tam nie ma obciachu i nie ma mistycyzmu. Tam się siada na tyłku i świadomie pracuje nad techniką. Dlatego właśnie wydaję na nie większość oszczędności i wystaję na zimnych dworcach. I dlatego tak bardzo chciałam zostać trenerką pisania. Żeby pomóc ludziom pisać lepiej. Ale przede wszystkim, żeby dać im poczucie normalności. Marta Marecka...
Read MoreWybrałam się pewnego jesiennego popołudnia, nieadekwatnie mroźnego do tej pory roku, na spotkanie literackie w mojej miejscowości. Gościem była Katarzyna Bonda, autorka bestsellerowych powieści kryminalnych. Trzeba przyznać, że wie, jak zrobić pierwsze wrażenie. Kazała na siebie czekać około dwudziestu minut! „No nic, skoro już tu jestem, to poczekam”- uzbroiłam się w cierpliwość i rozsiadłam wygodnie na krześle. W końcu wkroczyła na salę, z rozwianym, długim, blond włosem, w szpilkach i dopasowanej, eleganckiej sukience. Wyglądała zupełnie… jak nie pisarka. Automatycznie nasunęło mi się skojarzenie z celebrytką. Usiadła w przygotowanym dla niej fotelu, przywitała się z publicznością i zaczęła mówić. Niskim, zadziornym głosem, kompletnie nie pasującym do jej kobiecej aparycji, potwierdziła, że pisze bestsellery i że prawa do wydań zagranicznych jej książek zakupiły największe wydawnictwa na świecie, takie jak Hodder & Stoughton i Penguin Random House. A ja uważnie słuchałam. Jej bezpośredniość i pewność siebie początkowo wprawiły mnie w niemałe zakłopotanie. Powoli jednak zyskiwała moją sympatię szczerością i otwartością wobec uczestników spotkania. Dałam się ponieść jej słowom i jej historiom. I wtedy, w samym środku zawiązującej się właśnie życzliwej atmosfery, sparaliżowała mnie myśl, „Co by było, gdyby w tym momencie Katarzyna Bonda zapytała, czy jest na sali pisarz lub pisarka? Czy podniosłabym rękę i wstała, żeby pokazać się publiczności?” Serce zaczęło mi szybciej bić. Przez ciało przelała się fala gorąca. A może było na odwrót? Może najpierw poczułam spływającą z czubka głowy do stóp falę nieprzyjemnego ciepła a dopiero potem serce odczytało sygnał o zagrożeniu i zaczęło walić jak oszalałe? Nieważne. Ważne jest to, że nagle w moich oczach stałam się strasznie mała. W ułamku sekundy odmówiłam sobie prawa do czucia się pisarką; do przyznania się przed innymi i sobą do tego, że przecież czuję się pisarką, bardziej niż prezeską fundacji, którą jestem zawodowo. Przecież kiedy piszę, mam to przyjemne przeświadczenie, tfu, mam tę pewność, że jestem w końcu na swoim miejscu w świecie; robię to, co chcę robić, co mnie kształtuje i definiuje. Dlaczego więc w tamtej zatłoczonej sali nie podniosłabym ręki w górę i nie przyznała się do tego wszystkiego na głos? „A co ze mnie za pisarka, skoro nie wydałam żadnej książki? No, ale napisałam już zbiór wierszy dla dzieci. Mój wiersz został opublikowany w książce zbiorowej i nawet książka została zatytułowana tak samo jak ten wiersz. To o czymś chyba świadczy. No i co z tego? Przecież to żaden sukces. I jeszcze nie dowód na to, że jestem pisarką. Weź przestań, jesteś dla siebie za surowa. Każdy od czegoś zaczynał. A Twardoch latami pisał, zanim został doceniony! Ania, proszę cię. Naprawdę uważasz, że jesteś jak Twardoch? No nie, pewnie, że nie, ale dlaczego miałabym się wstydzić tego, że czuję się pisarką? Dlaczego? Niech pomyślę. Przecież wciąż za mało umiem, za mało wiem o warsztacie pisarskim. Przecież dopiero się uczę. Ale ciągle się rozwijam! Ile to już lat ćwiczę warsztat? Nikt nie urodził się geniuszem pisarstwa. To trzeba nieustannie trenować tak samo jak każdą inną umiejętność! Każdy pisarz i każda pisarka na tej ziemi uczy się całe życie. A co by pomyślała o mnie sama Bonda? Zgłaszam się, że jestem pisarką a nie wydałam żadnej książki! Ba, nawet nie skończyłam jeszcze swojej pierwszej. Jakim prawem w ogóle uważam, że jestem pisarką? No, dlaczego niby tak uważam? Po prostu, nic mi nie daje takiej radości jak tworzenie światów i ujarzmianie słów; jak przekłuwanie obrazów i emocji w słowa. Kiedy piszę, czuję się w pełni sobą. I nie da się tego porównać z niczym!” To jak to jest ze mną? Jestem pisarką czy nie? Mhm. Moja odpowiedź brzmi: tak, jestem pisarką tak długo, jak daję sobie prawo nią być. Anna...
Read MoreTylko grafomani piszą do szuflady – nie pamiętam już, kto wypowiedział te słowa, ani kiedy, doskonale za to pamiętam, jakim tonem zostały wypowiedziane – takim, wiecie, trochę protekcjonalnym. Bo żeby pisać, trzeba być pisarzem, albo co najmniej dziennikarzem, czyż nie? Trzeba mieć talent i coś niezwykle ważnego do powiedzenia, najlepiej coś, co zmieni świat. Trzeba mieć świetny pomysł, na treść, i na formę – forma musi być super nowatorska, żeby powstało prawdziwe dzieło, w stylu, eee, neo-post-modernizmu, magicznego. Krótko mówiąc, żeby pisać trzeba mieć pewność, że odniesiemy sukces, że będą nas publikować i czytać, i pokazywać w programach typu „Pegaz”, gdzie my, w czarnych golfach i okularach będziemy odpowiadać na pytania o twórczy proces, na poważnie. Albo ewentualnie trzeba odnieść sukces komercyjny – wtedy uśmiechamy się nonszalancko na tle półki z napisem „Bestsellery miesiąca” i zapraszamy na kurs „Skandynawski kryminał w weekend”… Uch, ale daleko odpłynęłam, aż do Skandynawii. Wracam zatem, do szuflady. Bo mam taką szufladę, a jakże. Moja szuflada jest jedną z sześciu i mieści się w starej szafie po babci. Drewno od środka jest ciemniejsze niż na zewnątrz, i pachnie naftaliną, bo moja babcia w tej akurat szufladzie przechowywała dość makabryczną etolę ze zwierzątek, których nóżki i ogonki wisiały po obu stronach babci, kiedy wychodziła 1 listopada na cmentarze. Teraz leży tam fura papierów, w tym moje zapiski, tworzone… no właśnie, i tu dochodzimy do sedna sprawy. Nie, chyba jednak nie pisałam ich „do szuflady” – zresztą, co to w ogóle znaczy, pisać do szuflady? Bo właściwie nie wiem. Skonsultowałam więc problem z internetowym Słownikiem Języka Polskiego PWN i otrzymałam taką oto definicję, autorstwa Jerzego Bralczyka: Pisać do szuflady, czyli: pisać rzeczy, nieprzeznaczone, przynajmniej na razie, do druku. Piszemy, by nas czytano. Ale czasem piszemy, wiedząc, że albo na razie nie można, albo nie od razu nas przeczytają, albo, przeczytawszy, zaraz zapomną, albo nie docenią, albo nie uwierzą. Piszemy tak w ogóle, do potomności, do późnych wnuków, albo też po to, żeby coś, co powinno naszym zdaniem być napisane, napisane zostało. Dla takich rzeczy najlepsza jest szuflada. Dobrze zamykana. Teraz już wiem na pewno, że nigdy nie napisałam niczego do szuflady. Nie, to wszystko, co mam w szufladzie, napisałam dla siebie, tak, przede wszystkim dla siebie, żeby się sobie przyjrzeć, żeby gdzieś w sobie dotrzeć, coś oswoić, zrozumieć, albo pogodzić się z tym, że nie rozumiem i może nigdy nie zrozumiem. Żeby chociaż na chwilę nadać płynnej, amorficznej substancji życia jakąś formę, jakąś ramę. Żeby wziąć z niej próbkę i obejrzeć pod mikroskopem, albo właśnie wdrapać się gdzieś wyżej i spojrzeć na to wszystko z góry. Słowo pisane ma niezwykłą moc. Potrafi przyszpilić drobiazg wyłowiony przypadkiem z ruchliwej, nieobliczalnej pamięci, i wydobyć na światło, i zatrzymać; odkryć jego znaczenie albo mu je nadać. Albo mu je odebrać. Potrafi zrobić to, co jest nam akurat potrzebne. Dokumentuje zmiany, w świecie i w nas samych. Moja przyjaciółka chciała wziąć kiedyś udział w konkursie i opisała fragment swojego życia. Tekstu w końcu na nie wysłała, bo nagle wydał jej się zbyt intymny, ale długi czas potem powiedziała mi „Wiesz, natknęłam się na ten kawałek, który napisałam wtedy na konkurs WO, to było osiem lat temu… Osiem lat, a ja tej osoby, która to napisała, już nawet nie pamiętam”. No i jest jeszcze niebagatelna kwestia pracy nad pisarskim warsztatem – na czymś trzeba przecież ćwiczyć. Więc nawet jeśli akurat macie w sobie tę część, która widzi się w Pegazie (ja mam – oczywiście, że mam!) – to też warto pisać dla siebie czy też do szuflady – tym bardziej, że te szuflady są coraz częściej po prostu folderem w komputerze, a stamtąd to już naprawdę dwa kroki, trzy kliknięcia do własnej strony, do bloga, do dziesięciu, a potem może dziesięciu tysięcy czytelników. Joanna...
Read MoreSiedzisz nad pustą kartką papieru. Nerwowo pukasz długopisem w jej środek licząc, że pod wpływem ponaglającego uderzenia spłynie na ciebie olśnienie. Czekasz. Rozglądasz się z nadzieją dookoła. I nic. Nadal pustka. „Weno, gdzie jesteś?!”. Znasz ten stan? Ja tak! Właśnie jadę pociągiem i dumam nad pustą kartką notesu. Próbuję pisać artykuł o tym, skąd brać inspirację do pisania, ale ta jak na złość nie chce dzisiaj do mnie przyjść. Zerkam na pozostałe siedzenia. Cały przedział jest pusty, ani jednej twarzy, na której mogłabym zawiesić wzrok i puścić wodze wyobraźni. „O czym pisać?”, zastanawiam się zrezygnowana. Opieram łokieć na półce, podpieram twarz dłonią i obserwuję obrazy za oknem. Wysoko na niebie widzę paralotniarza. Jakie to musi być cudowne, dryfować niespiesznie w przestworzach i podziwiać świat z góry. A gdybym tak pokazała bohaterkę pisanej właśnie przeze mnie powieści z lotu ptaka? Czytelnik zobaczyłby ją w tłumie innych osób, jak pędzi odhaczać kolejne zadania na liście. Praca, dom, córka, zakupy, odwiedziny u kochanej babci, spotkanie z przyjaciółką, randka z mężem. Wydałaby się taka malutka z jej wielkimi problemami. A przecież nasze codzienne zmartwienia są takie nieznaczące, kiedy spojrzymy na nie z dystansem, z szerokiej perspektywy. Wszystkie te tragedie łamiące życie zdają się wtedy takie błahe. Tak, ta scena byłaby piękną metaforą. Zapisałam pomysł na kartce. Z rozmyślań wyrwał mnie widok lasu. Potężne drzewa okraszone kruchymi, zasuszonymi już i opadającymi powoli liśćmi, mieniły się żółcią, sepią, pomarańczą i czerwienią. Przypomniało mi się, jak kilka dni temu spacerowałam po lesie z moimi synami. Szukaliśmy roślin, które będziemy mogli ususzyć i wkleić do zielnika. Pod nogami skrzypiały nam liście. Zaskoczyło mnie, że o tej porze roku las jest taki suchy. Raz po raz pod naciskiem butów pękały spróchniałe patyki. Uparcie przypominałam chłopcom, że jesteśmy w lesie a tu nie wolno krzyczeć. Rozbiegli się w dwie strony. Każdy chciał odkrywać świat na swój własny sposób. Ten zapach! Czysty, przezroczysty, wypełniający całe ciało. Poczułam, jak chłód przenika moją skórę. Koniecznie, ale to koniecznie muszę napisać w mojej książce scenę w lesie. Taką, która będzie działała na zmysły. Chcę, żeby czytelnicy poczuli to, co ja: odgłosy, zapach, temperaturę, dotyk liści na policzku i szuranie ściółki pod butami. To dopiero jest wyzwanie, prawda?! Tymczasem z sąsiedniego wagonu wyszedł mężczyzna. Stanął przy drzwiach wyjściowych. Pewnie wysiądzie na następnej stacji. Patrzy smutno w ekran telefonu. Ciekawe, dokąd jedzie? Może w odwiedziny do schorowanej matki? Chyba martwi się, że stan jej zdrowia pogarsza się z dnia na dzień. Ma wyrzuty sumienia, że nie może z nią zamieszkać. A może jedzie do żony, z którą dzielą go tysiące kilometrów? Możliwe, że wraca właśnie z Anglii, Irlandii albo Niemiec, gdzie pracuje na utrzymanie całej rodziny. Zastanawia się, czy bardziej cieszy się na spotkanie z bliskimi, czy dołuje, że za chwilę znowu czeka ich rozłąka. Ciekawy wątek. Może wykorzystam go jakoś w książce? Zaczęło się! Proces tworzenia w mojej głowie rozkręcił się na dobre. Nie nadążam ze spisywaniem pomysłów. Wiesz już, że inspiracja jest wszędzie? Otwórz oczy, słuchaj muzyki, obserwuj ludzi i świat wokół ciebie, słuchaj rozmów przypadkowych ludzi, wsłuchuj się w siebie, zwracaj uwagę na swoje zmysły. Nie czekaj, aż przyjdzie do ciebie wena. Znajdź własny sposób na to, jak otworzyć szufladę „kreatywność”. Anna...
Read More„Trochę dystansu” – dwa słowa, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Te słowa pisze troll internetowy, który właśnie obraził ci matkę, wyśmiał twoje wartości i poczynił sugestie dotyczące twojego życia erotycznego. „Trochę dystansu” to chytry wybieg, który ma wytrącić ci z ręki oręż, kiedy ktoś cię obraża. Ale to przede wszystkim fatalna rada. Oto w co wierzę: dobre życie nie jest pełne dystansu, ale pełne ognia. To życie, w którym coś czuję, w coś wierzę, na czymś mi zależy. I takie jest też dobre pisanie. Od czasu do czasu zdarza mi się czytać tekst, w którym formalnie wszystko się zgadza. Zdania są okrągłe, poprawne, dobrze ułożone. Fabuła się klei. Na poziomie intelektualnym to może być nawet imponujący tekst. Ale na poziomie emocjonalnym nie robi ze mną nic. Autor miał dystans – całe oceany dystansu – i ten dystans czuję również ja. Czasami też zdarza mi się czytać tekst, w którym gdzieś w głębi czai się ogień, emocje, ale wszystko to przykryte jest ogromną warstwą słów albo dowcipów, za którymi autor próbuje się schować. Dystans. Znam to, bo sama tak miałam. Kiedy zaczynałam pisać, to z jednej strony chciałam opowiadać o tym, co dla mnie ważne, ale z drugiej towarzyszyło mi poczucie okropnego wstydu. „Pretensjonalne” – mruczałam sobie pod nosem, kiedy udało mi się przemycić do tekstu coś osobistego – „to strasznie pretensjonalne”. No więc wycinałam tę „pretensjonalność” albo nadawałam mojemu pisaniu ironiczny ton, za którym się chowałam. Kiedyś w akcie desperacji próbowałam nawet pisać w obcym języku, byle tylko choć trochę oddalić się od tego, co chciałam przekazać. Dystans. Zawsze dystans. To były złe teksty. To były teksty o niczym. Dobra literatura kopie w splot słoneczny. Zasiewa niepokój. Coś w nas zmienia. Problem w tym, że nie da się emocjonalnie przeczołgać czytelnika, jeśli najpierw nie przeczołga się emocjonalnie samego siebie. W pewnym momencie zrozumiałam, że jeśli chcę napisać coś wartościowego, to muszę zerwać plasterek dystansu. Muszę wejść w emocje bohaterów, przeżyć ich wstyd, niechęć, strach, a potem dokładnie to opisać. I ten wstyd, ta niechęć, ten strach – one są moje. Potem jest taki czas, kiedy biorę głęboki oddech i w lateksowych rękawiczkach, ze skalpelem w ręku, oczyszczam tekst. Przycinam zdania, dobieram słowa, tu coś dodam, tam wyrzucę. To chłodna, rzemieślnicza praca. Ale najpierw jest ogień. Najpierw są bebechy. Zero dystansu. I muszę być bardzo, bardzo ostrożna, żeby oczyszczając tekst, tych bebechów nie usunąć. O nie. Chodzi o to, żeby najpierw je wyciągnąć, a potem ułożyć z nich starannie przemyślaną kompozycję. Elizabeth Gilbert powiedziała kiedyś, że dobra książka jest wtedy, kiedy trochę się wstydzisz. Kiedy odsłaniasz się odrobinę za dużo. To nie jest łatwe. Kiedy nie ma się przed sobą tarczy dystansu, to nie ma się też niczego, co łagodzi ciosy. Ale tylko bez dystansu mogę napisać coś, w czym czytelnik mnie widzi. I tylko wtedy mogę go naprawdę poruszyć. Marta Marecka, Trenerka Pisania...
Read More